sobota, 30 lipca 2016

Żeby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała

To znienawidzone przeze mnie słowa w ostatnim czasie. Od złamania nie ma dnia, żebym ich nie słyszała - od sąsiadów, przypadkowych przechodniów, ludzi w sklepach, czy w miejscach, w których się pojawiam. Na początku było to nawet zabawne, potem irytowało, a teraz doprowadza mnie do białej gorączki. W końcu ileż można...Myślałam, żeby w ogóle nie reagować, ale wtedy powiedzieliby, że jestem źle wychowana, a to już godzi w dobre imię moich rodziców. Więc jako dobrze wychowana dziewczynka od siedmiu tygodni za każdym razem uśmiecham się miło i mówię, że właśnie nie skakała, ale niestety złamała :-)
Ten nowy syntetyczny gips jest dużo lepszy od poprzedniego praktycznie pod każdym względem. Jest wygodniejszy, bardziej dopasowany, no i przewiewny, co w takie upały, jak w ostatnim czasie, jest zbawienne dla mojej nogi. Można też się w nim kąpać i pływać, ale tego akurat nie próbowałam. Bo owszem gips można moczyć, ale już to co pod nim, czyli podkład z waty i rękaw z materiału, to już nie bardzo. Podobno niektórzy próbują i nawet chodzą na basen w tym gipsie, ale potem godzinami muszą suszyć to, co pod nim, suszarką. Więc mnie to nie fascynuje jakoś ;-)
Mija już siedem tygodni z moim "przyjacielem" gipsem. Siedem tygodni!!! I zaczęło mnie już dość mocno nosić. Nie sądziłam, że to potrwa tak długo i moja cierpliwość zaczęła się powoli kończyć. Ja do życia tak, jak tlenu, potrzebuję ruchu, sportu, wolności. Tak po prostu jestem skonstruowana. I tak długo wytrzymałam. No ale energia zaczęła mnie już mocno roznosić i potrzebowałam znaleźć metodę na jej rozładowanie. Codzienne ćwiczenia stacjonarne przestały mi już wystarczać. Wymyśliłam, że skoro ten gips jest taki wygodny, to spróbuje jeździć na rowerze. Tak, tak, wiem, że to głupi pomysł, ale wtedy myślałam, że jest genialny. Oczywiście nic z tego nie wyszło, bo okazuje się, że gips w jakiś sposób zaburzył mój błędnik chyba, bo w żaden sposób nie umiałam utrzymać równowagi na rowerze. Próbowałam na dwóch i lipa. Nie mogłam tego pojąć. Jak to możliwe? Pokornie więc przyjęłam swoją porażkę i z podkulonym ogonem wróciłam do domu. 
Wieczorem na balkonie przypadkiem zgadałam się z sąsiadami i opowiedziałam o swoim problemie, a sąsiedzi zaproponowali mi pożyczenie swojego roweru stacjonarnego, z którego korzystają tylko w okresie zimowym. I tym sposobem stałam się szczęśliwym posiadaczem nowego pojazdu :-) Jestem zachwycona, jeżdżę codziennie i mój nadmiar energii znajduje swoje ujście, pot się leje, a przy okazji wpływa to korzystnie na krążenie w zagipsowanej nodze. Bo oczywiście skonsultowałam się wcześniej z moim fizjoterapeutą i dostałam zielone światło na używanie tego sprzętu :-) Życie znów nabrało kolorów. Jak niewiele trzeba, żebym była zadowolona ;-)


Przy okazji sąsiedzi opowiedzieli mi o swoim urlopie, który był totalnie w moim stylu. A mianowicie sąsiedzi ( wiek ok. 60 lat ) wybrali się nad morze z rowerami. Codziennie przez dwa tygodnie pokonywali 50-80 km na rowerach, spali pod namiotami albo w kwaterach, poznali mnóstwo fajnych ludzi, mieli różne przygody, wrócili zmęczeni i zadowoleni. To przykład na to, że wiek nie ogranicza i jak się lubi ruch, to można wszystko. Pełen szacunek do nich za podjęcie i realizację takiego wyzwania. Za rok też tak chcę :-)
To, czego uczy gips, to pokora, ogromna pokora. Naprawdę dzięki temu doświadczeniu inaczej zaczęłam patrzeć na świat. Doceniłam to, co mam i jak żyję na co dzień. Bo okazuje się, że w ułamku sekundy życie może się wywrócić do góry nogami, a właściwie jedną nogą ;-) Zwróciłam uwagę na ludzi chorych i upośledzonych. Jak to mówią, nic się nie dzieje bez przyczyny. Myślę, że w moim przypadku to właśnie jest ta przyczyna. 

czwartek, 21 lipca 2016

Bye bye gipsie......not yet

Nastał wreszcie dzień kontroli. Minęło już ponad pięć tygodni w gipsie. Noga nie bolała, więc w moim mniemaniu noga zrastała się tak, jak trzeba. Zawsze konsultuję się zarówno z chirurgiem, jak i z ortopedą. Taki też był plan i tym razem. Najpierw wizyta u chirurga. Ten stwierdził, że czas wreszcie pozbyć się tego gipsu, bo i tak był już miejscami luźny. Przy pomocy narzędzi rodem jak z filmu "Piła" zostałam pozbawiona mojego przez długi czas buta. Wtedy właśnie przeżyłam szok. Nózia była chudziutka z powodu zaniku mięśni, stopa zdrętwiała i jak nie moja. Nie mogłam nią w ogóle ruszać. Słyszałam, że tak to będzie wyglądało, ale jak zobaczyłam nogę na własne oczy, autentycznie byłam zdziwiona i zszokowana. Noga była cała w krwiakach, które jeszcze nie zdążyły się wchłonąć. No i te włosy. Od razu poleciałam do łazienki w przychodni, żeby je ogolić. Byłam przygotowana na tą misję ;-)
Chirurg zlecił RTG, z którego wynikało, że niestety nadal kość się nie zalewa, jedynie w jakimś minimalnym stopniu. Doktor dopatrzy się jakiejś mgiełki zalania, ja tam oczywiście nic nie widziałam. Stwierdził jednak, że mimo wszystko nie da mi ortezy tak, jak mówił na poprzedniej wizycie, bo ona nie spełni swojego zadania w moim przypadku. No i, że powinnam już zostać bez gipsu i powoli zacząć obciążać stopę, może wtedy jak krążenie zostanie pobudzone, kość zacznie się lepiej zrastać. Wydawało mi się to dziwne, żeby obciążać nie zrośniętą jeszcze kość, ale co ja się tam znam. A to jest przecież specjalista. 


Dziwny był to stan bez gipsu, noga wydawała się lekka jak piórko, ale totalnie nie byłam w stanie nawet odrobinę nią ruszyć, mimo szczerych chęci. Uświadomiłam sobie, jak ciężka praca mnie czeka, aby przywrócić stopę do sprawności. Mnóstwo godzin rehabilitacji i bolesnych ćwiczeń. To będzie ciekawe wyzwanie. A ja lubię wyzwania.
Po wizycie u chirurga przyszła kolej na konsultację u ortopedy. Tu już nie było tak śmiesznie i wesoło. Doktor jak mnie zobaczył bez gipsu to wpadł w mały szał. Powiedział, że z punktu widzenia ortopedycznego na takim etapie zrastania noga absolutnie nie może pozostać bez gipsu. Pocieszył mnie też, że takie złamanie, jak moje, zrasta się nawet do dwunastu tygodni!!! A na tym etapie rekonwalescencji zrost jest właściwy. Odetchnęłam więc z ulgą. 
Nie nacieszyłam się więc zbyt długo życiem bez gipsu. Ortopeda założył mi nowy bucik. Tym razem wybrałam gips syntetyczny, który okazał się być koloru niebieskiego.


Nowy bucik jest zdecydowanie bardziej dopasowany i mam w nim już prawidłowo ustawioną stopę. Lekarz zagipsował mnie tym razem dużo wyżej, bo pod samo kolano, co jest niestety mało wygodne. Ale do wszystkiego się można przyzwyczaić. 
Rozpoczynam więc nowy niebieski etap życia gipsowego ;-) Oby nie trwał on zbyt długo :-)



czwartek, 14 lipca 2016

Gipsochrzciny

W weekend byłam na chrzcinach. Co z tego, że mam gips? Nie mogłam przecież zawieść mojej chrześnicy ;-) Oczywiście uroczystość była świetna, a nasza mała gwiazda dnia przesłodka i bardzo grzeczna. Wszyscy stanęli na wysokości zadania, więc nie będę się rozpisywać w tym temacie. Wiecie jak takie imprezy wyglądają. Zawsze są fajne. Mój gips nabrał nowych barw, a dzieciaki mogły się na nim wyrazić artystycznie ;-) To, o czym chcę wam opowiedzieć, to podróżowanie z gipsem. A to już wyższa szkoła jazdy.


Moja podróż podzielona była na trzy etapy, bo to jednak kawał drogi. Pierwsza i trzecia część trasy samochodem, więc bez problemu. Druga część trasy natomiast pociągiem. Polskie Koleje Państwowe systematycznie wymieniają i remontują swój tabor i wydawać by się mogło, że oczywiście przystosowują go do potrzeb inwalidów. Przecież szczycą się tym od dawna w mediach. Cieszyłam się na jazdę pociągiem, bo rzadko mam okazję. Zazwyczaj podróżuję autem lub autobusem. Pociąg wybrałam z wygody, stwierdziłam, że z gipsem w pociągu będzie mi bardziej komfortowo. I faktycznie sama podróż była bez zarzutu, ale dostanie się  do tego pociągu to już nie lada wyzwanie. Czekamy sobie spokojnie na peronie, z oddali widać już nadjeżdżający pociąg - piękne, nowe wagony, wszystko ładnie, pięknie. Byłam oczywiście z moimi nieodłącznymi przyjaciółkami kulami :-) Pociąg staje, a ja nie mogę zebrać szczęki z podłogi. Do każdego wagonu prowadzi jeden schodek, dokładnie na wysokości połowy mojego uda!!! Wyobrażacie to sobie? I jak ja niby mam wskoczyć na taką wysokość na jednej nodze? A jak ma wejść osoba starsza czy na wózku inwalidzkim? Totalna paranoja!!! Widzę, że przede mną starszy pan walczy z tym schodkiem. Przy pomocy innych pasażerów udaje mu się wejść. Teraz moja kolej. Dobrze, że na cross-ficie czasem wskakiwaliśmy na wysokie skrzynie. Dzięki temu i pomocy mojego taty udaje mi się wskoczyć do przedziału, ale ciągle nie mogę wyjść z szoku. W pociągu jest bardzo miło, pasażerowie deklarują pomoc przy wysiadaniu, a pani konduktor pyta, czy dam radę wysiąść. Nie wiem-mówię. Zobaczę, jak będzie, ale zawsze łatwiej zejść po schodach, niż na nie wejść. Wyjście faktycznie jest dużo prostsze, bo dworzec PKP ma podwyższone perony i bez pomocy innych pasażerów wysiadam bez problemu.


Droga powrotna też z przygodami. Przez korki na bramkach na autostradzie wpadamy na dworzec PKP we Wrocku mocno spóźnieni. Parkujemy na parkingu podziemnym i teraz hit -aby dostać się do windy dla inwalidów, która wwiezie nas na górę, trzeba wejść po schodach. Paranoja! Przecież ten dworzec był niedawno całkowicie wyremontowany! Nie rozumiem, jak ktoś to zaprojektował. Przecież mogli tą windę usytuować po prostu o te parę schodków niżej. Po chwili zauważyłam, że z boku tych schodków jest taka mini winda, coś na kształt podnośnika na wózek inwalidzki. No ok, inwalida na wózku dostanie się do windy. Ale jaki jest sens robić windę do windy?
OK, jestem na dworcu, idę do kasy, a tam oczywiście mega kolejka. Zanim docieram do okienka, mój pociąg odjeżdża. Uprzejma pani przy okienku informuje mnie, że następny pociąg mam za godzinę, więc nie ma dramatu. Poza tym mówi, że inwalidzi nie muszą stać w kolejce, tylko udać się bezpośrednio do pociągu, gdzie "teoretycznie" ( cytuję ) konduktor powinien sprzedać mi bilet bez dodatkowej opłaty. Nie przetestowałam tego, ale jeżeli faktycznie tak jest, to plus dla PKP.
Jakoś tam wskakuję na jednej nodze do pociągu, dobrze, że ten peron jest podwyższony. Reszta podróży powrotnej przebiega bez problemu. Jednak całą drogę zastanawia mnie fakt, jak sobie radzą ludzie na wózkach inwalidzkich.
Kilka dni później oglądam reportaż w programie UWAGA w TVN, który odpowiada na moje pytania. Wrzucam link.

http://uwaga.tvn.pl/reportaze,2671,n/wysokie-schody-kaczka-zamiast-toalety-niepelnosprawni-upokorzeni-w-pociagu,207042.html

Koleje jednak sobie nie radzą z tematem inwalidów. Reportaż jest dla mnie kolejnym szokiem. Jedna z wielu paranoi w tym kraju. Teoria jest taka, że podobno Pendolino i Intercity mają po jednym lub kilka wagonów z podjazdami dla inwalidów. Przewozy Regionalne, którymi ja jechałam, ich nie mają. Można  Kolejom zgłosić odpowiednio wcześniej ( tu pełna biurokracja, mnóstwo pism, jak to u nas bywa ), że tymi liniami będą jechali inwalidzi i podobno wówczas PKP podstawia specjalny wagon dla inwalidów. Specjalny wagon-jakby ci ludzie byli trędowaci, czy co. Poza tym teoria jest taka, że na każdym dworcu powinna dyżurować osoba, która powinna pomagać wsiadać osobom niepełnosprawnym do wagonów. Ja nikogo takiego nie widziałam. W sytuacji ww. reportażu taki pan się pojawił, ale stwierdził, że kręgosłup ma jeden i nie będzie pomagał. To ja się pytam - po co taka osoba na takim stanowisku?
Apeluję o zwrócenie uwagi na problem inwalidztwa w tym kraju, bo temat ten jest często pomijany. Ludzie ci natomiast mają prawo do normalnego życia, jak każdy nas. A to "normalne" okazuje się bardzo nienormalne w tym kraju. Nie mówię, że wszędzie, ale w większości miejsc. Czasem wystarczy przecież zrobić tak niewiele, aby ułatwić im życie!!!

czwartek, 7 lipca 2016

Trening gipsonalny

Dziś śniło mi się bieganie, a to oznacza, że bardzoooo mi go brakuje. W końcu to już prawie 4 tygodnie, odkąd ostatni raz założyłam buty do biegania i słuchawki, i pobiegłam, gdzie mnie nogi poniosły. Ten ostatni bieg miał akurat miejsce na Mazurach, gdzie byłam na urlopie. Przepiękne tereny wokół jezior, po prostu miodzio :-)


Po przebudzeniu poczułam to zadowolenie, jakie zawsze mnie ogarniało po bieganiu :-) I przypomniałam sobie jeden z fajniejszych treningów, jakie zrobiłam. To było hmm… myśle, że jakieś dwa, może trzy lata temu. Po pracy postanowiłam tradycyjnie pobiec sobie na moją ulubioną Perełkę. W tamtym okresie to była moja stała trasa. Zbierało się na deszcz, ale nie zrażając się tym w ogóle, wyszłam z domu. Biegło się fantastycznie, jak zwykle. Dobiegałam już do Perły, kiedy lunęło ostro, naprawdę ostro. Ściana deszczu. To była wiosna albo lato, nie pamiętam, ale było ciepło. Wszyscy piesi zaczęli uciekać z piskiem, normalnie pewnie zrobiłabym to samo, ale akurat tego dnia po prostu pobiegłam dalej. Droga powrotna z Perły to był jeden wielki strumień wody, a każdy mój krok rozpryskiwał tę wodę wokół. Oczywiście byłam cała mokra, a w butach jeziora, ale micha cieszyła mi się cały czas i chyba nic nie było w stanie popsuć mojego nastroju wtedy. W pewnym momencie spotkałam Pana, który tak jak ja z zadowoleniem na twarzy biegł sobie, jakby nigdy nic. Pogadaliśmy sobie chwilkę o pięknej pogodzie i pobiegliśmy dalej, każdy w swoją stronę. Takiego uczucia euforii podczas biegania nie miałam ani wcześniej, ani nigdy potem. A w domu śmiałam się w głos zostawiając na podłodze mokre kałuże. Coś fantastycznego, polecam wszystkim :-) Ech rozmarzyłam się … Jeszcze kilka miesięcy będę musiała na to poczekać.
Tymczasem, aby nie wyjść z formy, codziennie w domu ćwiczę tzw. trening gipsonalny ;-) czy inaczej mówiąc gipsofitness ;-) Jak zwał, tak zwał, ważne żeby się ruszać i gips nie jest tu żadną wymówką. Czas mam, chęci też, więc jest git :-)


Mój zestaw obejmuje te ćwiczenia, które znane mi są z zajęć na siłce. Odpowiednio je zmodyfikowałam pod kątem gipsu. Przede wszystkim ćwiczenia na mięśnie brzucha, czyli brzuszki w tradycyjnej postaci, potem z hantlami oraz brzuchy skośne.  Wszystko robię z nogami w górze, na kanapie albo na krześle, bo tak jest mi wygodniej z gipsem. Na mięśnie głębokie wznosy nóg do góry z obciążeniem na brzuchu. Potem seria na ręce i klatę z hantlami, potem nogi.


No i jeszcze pompki i planki. Zawsze robię dwie serie wszystkiego, a co kilka dni zwiększam ilość powtórzeń.
Gdzieś chyba ze dwa miesiące temu Tomek pożyczył mi książkę „Skazany na trening”. 


Coś nie mogłam się za nią zabrać wcześniej, ale teraz mam czas więc ją czytam i wprowadzam modyfikacje do swoich treningów. Książka traktuje o kalistenice, czyli treningu tylko i wyłącznie z masą własnego ciała. Mniej więcej pół roku temu o kalistenice opowiedział mi mój kuzyn i wtedy pierwszy raz usłyszałam tą nazwę. Poczytałam o tym na necie, obejrzałam filmiki na youtube i powiem szczerze, że byłam pod wrażeniem. Ale jakoś szybko moja fascynacja tą metodą ćwiczeń opadła. Teraz mam czas więc co mi szkodzi spróbować. Autor tej książki, który przesiedział ponad 20 lat w więzieniu, a tam ta metoda ćwiczeń jest stosowana z powodzeniem do tej pory. U nas natomiast, w sensie po tej stronie krat, została zapomniana lata temu. Autor twierdzi, że wystarczy tylko sześć ćwiczeń, aby nabrać ogromnej siły w bardzo krótkim czasie. Fantastyczna rzeźba jest natomiast skutkiem ubocznym tych ćwiczeń. To pompki, przysiady, podciągnięcia, wznosy nóg, mostek i uwaga-pompki w staniu na rękach. Oczywiście nie wszystkie ćwiczenia jestem w stanie wykonać, ale te które mogę, to robię. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. 

środa, 6 lipca 2016

Darmozjad

Stwierdziłam dzisiaj, że jestem teraz strasznym darmozjadem. Nie ma ze mnie żadnego pożytku. Siedzę albo leżę z nogą do góry i tyle. Czasem coś porobię, owszem, ale większości rzeczy jednak nie jestem w stanie zrobić.  Mogę obrać warzywa na obiad, coś ugotować, pozmywać naczynia, coś wyprasować, ale poza tym niewiele. Teraz tata właśnie kosi trawę, czyli to co zawsze należało do moich obowiązków, bo uwielbiam kosić i bardzo mnie to relaksuje. Próbowałam nawet podejść do tematu koszenia z gipsem, ale próba okazała się nieudana. Nie ma szans kosić skacząc na jednej nodze. Odpada. Mama grabi, coś tam pieli, a ja leżę.


Wszyscy wokół coś robią, a ja leżę. Czy taka sytuacja nie doprowadziłaby was do szału? Mnie doprowadziła do pasji. Straszne to jest uczucie. Aż mnie noga z tego wszystkiego zaczęła boleć. Pewnie pomyślicie – ona jest jakaś dziwna, ja bym się cieszył leżąc do góry brzuchem przez cały dzień, wreszcie bym odpoczął, a ta się czepia. Jasne, na krótką metę to jest fajne i jeszcze, jak masz świadomość, że w każdej chwili możesz wstać i pójść. Ale jak to trwa już kilka tygodni i jak masz świadomość, że nie możesz wstać i pójść tam, gdzie chcesz, to już wcale takie fajne nie jest. Zaufaj mi! Co gorsza, nawet nie mogę z żalu utopić smutków w alkoholu ;-), bo przeczytałam wczoraj, że alkohol spowalnia zrost kości. Oczywiście żartuję z tym topieniem smutków :-) ale faktem jest, że przy złamaniach nie powinno się spożywać %, bo faktycznie zrastanie jest dużo wolniejsze.
Zmieniając temat, wczoraj miałam zabawną sytuację. Do gipsu weszła mi mrówka. Było to tak nieoczekiwane, że nawet nie zdążyłam zareagować. I co tu zrobić? Śmiać mi się zachciało, bo stwierdziłam, że mrówka sama ucieknie prędzej, niż weszła. Co tam się przecież musi dziać pod tym gipsem, który nie oddycha, latem w upał? Masakra, nawet nie chcę wiedzieć. Mrówka faktycznie po chyba dwóch minutach wyszła sama. I tak długo tam wytrzymała ;-) Na szczęście przeżyła;-) . Ja natomiast zaczęłam się zastanawiać, co się dzieje z moją skórą pod gipsem. Wszyscy straszyli, że będzie swędzieć i że w ogóle będzie masakra. Mnie na szczęście nie swędziało i póki co nie swędzi. Więc nie zastanawiałam się wcześniej nad tym faktem. Teraz zaczęłam tam kukać i lukać, zrobiłam nawet zdjęcie, bo w łydce mam na tyle luzu. No i okazały się straszne rzeczy – skóra faktycznie się łuszczy, oblecha. Do tego włosy przez te tygodnie osiągnęły taką długość, że niedługo będę mogła pleść warkocze ;-). Zresztą zobaczcie sami, żeby nie było, że ściemniam. 


Przeraziłam się, ale potem przypomniałam sobie, że tak po prostu musi być. Skóra nie oddycha tak, jak powinna. Nawet nie chcę wiedzieć, jak to będzie wyglądać za kolejne cztery tygodnie. A fuuuuu ;-)

Zaczęłam też zauważać już różnicę między jedną nogą a drugą. Kontrast powoli staje się coraz wyraźniejszy, szczególnie na udach.  Lewa noga – zdrowa, umięśniła się przez nadmierne jej obciążanie, natomiast prawa – zagipsowana, wychudła poprzez powolny zanik mięśni, mimo intensywnych codziennych ćwiczeń. A to dopiero połowa „gipsowego więzienia”. Psychicznie nastawiam się więc już na intensywne rehabilitacje po zdjęciu gipsu. Ale oczywiście ćwiczeń teraz nadal nie odpuszczam i jestem przekonana, że znacznie opóźniają one proces zanikania mięśni w prawej nodze. Trzymajcie kciuki ! :-)


niedziela, 3 lipca 2016

Przeciwdziałanie procesowi kulkowania ;-)

Po pierwszym tygodniu pobytu u rodziców na przepysznym jedzonku mamusi zauważyłam pierwsze symptomy kulkowania, czyli po prostu przepoczwarzania się w kulkę ;-) a po polsku - zaczęłam tyć. Organizm mój przyzwyczajony był do intensywnego wysiłku fizycznego, a co za tym idzie do spalania spożywanych kalorii, a tych przyjmowałam sporo. Kto mnie zna, ten wie, że jem bardzo często. Praktycznie co 2-3 godziny mój żołądek domaga się papu. Jadłam więc tyle, co zwykle, a więc dużo, ale nie spalałam tak, jak wcześniej. Ile można spalić leżąc na kanapie z nogą w górze ;-) ? 


Jedyna moja aktywność fizyczna to wyprawy wózkowe na rehabilitacje. Na szczęście wiedziałam, że tak rozkręcony metabolizm będzie stopniowo spowalniał, a proces ten potrwa kilka tygodni. W moim przypadku trwało to prawie 3 tygodnie. Po tym czasie zaczęłam już jeść duuuużo mniejsze porcje, bo organizm nie potrzebował już aż tyle paliwa, co wcześniej. Nadal jednak jadłam i jem do tej pory pięć posiłków dziennie. 
Widząc pierwsze oznaki tycia, niezwłocznie zaczęłam im przeciwdziałać. Przestraszyłam się, że po kilku tygodniach nikt mnie nie pozna, jak wrócę do pracy ;-) Na to nie mogłam sobie pozwolić. Zbyt ciężko pracowałam nad formą, żeby teraz ją tak łatwo zaprzepaścić. Zaczęłam więc ćwiczyć codziennie w domu. Na początku powoli i bez większej spiny, bo jeszcze bolała mnie noga. Były to głównie brzuszki z nogami na kanapie i jakieś wymachy nogami. Do robienia brzuszków wciągnęłam też tatę, który od czasu do czasu mi towarzyszył. Mieliśmy przy tym niezły fun :-)


W miarę, jak coraz mniej bolała mnie noga, zaczęłam dodawać inne ćwiczenia, m.in. z hantlami, gumową piłką, no i wreszcie moje ulubione pompeczki. Nauczyłam się je robić na jednej nodze i była to całkiem wygodna pozycja. 


Któregoś dnia w ramach wsparcia mojej rehabilitacji, mój kolega Mariusz przysłał mi w prezencie piłkę do ćwiczeń, ale nie taką małą, jaką ćwiczyłam, ale taką dużą, na której kiedyś parę razy ćwiczyłam na siłce. Piłka przyszła w zestawie z pompką, a właściwie z pompeczką, bo była taka malutka, że do napompowania tej piłki absolutnie się nie nadawała. Trwałoby to chyba ze trzy dni. Na szczęście na horyzoncie pojawił się mój brat i podjął wyzwanie pompowania piłki za pomocą pojemności własnych płuc. Śmiechu mieliśmy przy tym co nie miara i powiem szczerze, że popłakałam się ze śmiechu :-) Natomiast pompka okazała się genialna na upały do chłodzenia zagipsowanej stopy. Więc i jeden i drugi prezent okazały się bardzo przydatne. Dzięki Mariusz :-)


Stopniowo zaczęłam rozszerzać zakres moich ćwiczeń i dodawać obciążenia, ale o tym innym razem. Najważniejsze, że zatrzymałam i odwróciłam proces kulkowania :-)

piątek, 1 lipca 2016

Dzień pełen emocji

Wczorajszy dzień był najgorszym, jaki miałam odkąd zostałam zagipsowana. Dzień kontroli u lekarzy po trzech tygodniach od feralnego złamania. Nastawiłam się już psychicznie na to, że ściągną mi gips i założą ortezę stopowo-goleniową czyli tzw. but, bo tak też powiedział lekarz na poprzedniej wizycie.


Tym bardziej, że noga już prawie mnie nie bolała, a opuchlizna i siniaki zeszły. Ale niestety zdjęcia RTG wykazały, że kość się jeszcze nie zalewa, jak to fachowo nazywają w medycznym światku. A jak się nie zalewa to nie można ruszać tego gipsu, który mam, bo istnieje bardzo duża szansa, że przy ściąganiu i zmianie na inny kość zostałaby naruszona, a wtedy to już podobno tylko chirurgicznie trzeba byłoby ją nastawiać. Wolałabym więc tego uniknąć. Ale, że jestem niedowiarkiem, a mój zawód wczoraj był ogromny, postanowiłam pójść jeszcze na konsultację do innego lekarza. Ten jednak wydał identyczną diagnozę. Kość się nie zalewa :-((( Czyli jak mówi Dr Google mój ubytek w kości nie zalewa się nowo powstającą tkanką kostną. Dla mnie to był dramat, bo zgodnie z zaleceniami lekarzy i Dr Google uważałam na siebie, nie obciążałam nogi, stosowałam dietę bogatą w białko i wapń, do tego suplementy no i jeszcze rehabilitacje - podobno magnetronik działa cuda i tak bardzo przyspiesza zrost kości.


W moim przypadku niestety nic z tego się nie sprawdziło :-( Podobno powinno się jeszcze jeść zmielone wyparzone skorupki jajek, ale tego chyba nie byłabym w stanie przełknąć. Lekarze mówią, że to po prostu kwestia czasu, zatem muszę uzbroić się w cierpliwość i znowu zaprzyjaźnić z gipsem. Zgadzam się z ich diagnozą, że lepiej nie ruszać tego gipsu, aby nie narobić większej szkody. Nie potrzebnie się po prostu nastawiłam na pozbycie tego gipsowego buta. Następnym razem nie popełnię tego samego błędu. Człowiek uczy się całe życie :-) Kolejna kontrola za dwa tygodnie. Trzymajcie kciuki :-)
W pesymistycznym nastroju wróciłam więc do domu. Przy okazji przeklinając nasze cudowne polskie chodniki, które jak już wcześniej wspominałam, nie są przystosowane do osób niepełnosprawnych.

Odkryłam jeszcze jedną przeszkodę dla inwalidów, na którą oczywiście wcześniej będąc w pełni zdrową, nie zwróciłam nawet uwagi. A mianowicie drzwi samodomykające się w toaletach. Walka z nimi trochę mnie kosztowała. Co je otwierałam, to się zamykały zanim zdążyłam wejść. Kto wpadł na taki pomysł, żeby montować takie drzwi w toaletach dla inwalidów? Ja akurat byłam o kulach i miałam problem, a osoba na wózku ma zdecydowanie jeszcze trudniej.
Po powrocie do domu otrzymałam wiadomość od kolegi, która poprawiła mi humor. Biegam a właściwie do niedawna biegałam z aplikacją Strava. Są tam różne wyzwania dla biegaczy i rowerzystów. W maju podjęłam wyzwanie przebiegnięcia co najmniej 200 km i...udało się :-) Bez wahania więc w czerwcu podjęłam takie samo wyzwanie. Niestety z wiadomych względów nie zostało ono zrealizowane. Po złamaniu rozmawiając z kolegą, który też biega, zażartowałam, że powinien zrobić za mnie ten challenge. No i wczoraj otrzymuję od niego wiadomość, że zrobił te 200 km :-) Gratuluję wytrwałości i dziękuję za dotrzymanie słowa :-) Tylko teraz jak przekonwertować te kilometry na moją Stravę  ;-) ?
W zdecydowanie lepszym nastroju zaczęliśmy się przygotowywać do meczu Polska-Portugalia. W końcu solidne kibicowanie to nasz narodowy obowiązek ;-)


Mecz jaki był, doskonale wiecie, bo chyba nie ma osoby, która by go nie oglądała. Zdarłam gardło dla naszych piłkarzy a sąsiedzi to mnie chyba znienawidzili ;-) Nieeee oni krzyczeli tak samo :-) Tyle sportowych emocji, co podczas tego meczu dostarczyli nam nasi biało-czerwoni, dawno nie przeżyłam. Mimo, że nie przeszliśmy dalej, zagraliśmy piękny mecz i naprawdę z podniesioną głową kończymy przygodę z EURO 2016. Dzięki za te emocje chłopaki !!!