czwartek, 13 października 2016

Igły w mózgu

Minęło kilka tygodni intensywnej pracy nad powrotem do sprawności. Dni leciały szybko, zdecydowanie za szybko. Nie wiem o co chodzi, ale mimo, iż teraz nie pracuję, to czas leci równie szybko, jak leciał kiedy pracowałam. Nie umiem tego wytłumaczyć. Ale do rzeczy.
Na początku po zdjęciu gipsu wydawało mi się, że mam krótszą tą nogę, autentycznie takie miałam odczucie. Miałam też wrażenie, że mam za dużo skóry na stopie, szczególnie na zgięciu w stawie skokowym. Dziwne to było bardzo i zarazem niepokojące. Podzieliłam się więc tymi odczuciami z moją fizjoterapeutką. Na szczęście uświadomiła mi, że to jak najbardziej normalne wrażenie i podobno tak jest po gipsie. A więc odetchnęłam z ulgą, uffff, nie oszalałam ;-)


Rehabilitacje były bardzo mozolne, trudne, czasem nawet nudne po prostu, no i bolesne.  Z czasem wcale nie było łatwiej. Zadziwiające, bo było widać postępy, owszem, ale dlaczego cały czas tak bardzo boli? Do życia w ciągłym bólu można się jednak przyzwyczaić. Organizm to taki fantastyczny twór, który szybko adaptuje się do nowych sytuacji. Ból stał się więc dla mnie normą. Ale czasem przybierał on bardziej zaostrzone formy. Wtedy w jednej sekundzie świdrował aż do mózgu, dominował całe ciało. Ten stan nazwałam - igły w mózgu. Na początku rehabilitacji, przy praktycznie każdym ćwiczeniu miałam te igły w mózgu. A przy tej znienawidzonej szczotce do włosów to już całkiem. Z czasem, gdy noga była coraz silniejsza, tych igieł było coraz mniej. Ale wtedy dostawałam nowy zestaw ćwiczeń i moje koleżanki igły znowu się pojawiały. I tak bez końca. Noga nadal puchła jak szalona. Dobrze, że było lato i mogłam nadal chodzić w sandałach, bo nie było szans na ubranie jakichkolwiek innych butów. Kostka to była jedna wielka bania.


Bywały dni gorsze i lepsze. Czasem sztywność nogi była tak duża, że najprostsze ćwiczenie było mega trudne, a czasem wszystko szło gładko jak po maśle. Po chyba trzech tygodniach zaczęłam już powoli chadzać bez kul po domu, ale chodzeniem ciężko to było nazwać. Wyglądałam wtedy jak robot. Sama się z siebie śmiałam, ale byłam zadowolona, że mogę choć na chwilę odstawić kule i dać odpocząć dłoniom, które były już tak umęczone, że rano nie mogłam nimi nawet ruszyć. Dobre pół godziny zajmowało mi rozruszanie ich. Nie byłam w stanie nawet utrzymać długopisu czy widelca z rana. Nie wspomnę już o odciskach. Chodzenie o kulach tyle miesięcy dało rączkom ostro do wiwatu. Obawiałam się nawet, czy tak mi już nie zostanie. Więc każda chwila kiedy mogłam nie używać kul, była dla mnie bezcenna.
A w chodzeniu o kulach stałam się specjalistką. Była to też forma rehabilitacji, więc musiałam chodzić jak najwięcej. Najpierw droga do zakładu fizjoterapii zajmowała mi prawie godzinę, z czasem zrobiło się z tego 40 minut, a potem nawet 20. Nadal jednak było to chodzenie o kulach. Jednak każdy dzień przybliżał mnie do celu - chodzenia tylko o własnych siłach.

sobota, 3 września 2016

Czarna rozpacz...

Wszystko zaczęło się układać, byłam na dobrej drodze do odzyskania sprawności. Efekty fizjoterapii widoczne były każdego dnia, co dodawało mi jeszcze więcej energii. Prawdopodobnie dziś już chodziłabym bez moich koleżanek kul. Ale nie chodzę, nadal są ze mną cały czas. Pytacie dlaczego? Naprawdę sami tego chcieliście ;-)
Nie jest mi łatwo o tym pisać, ale trzeba być twardym, a nie miętkim. Pięć dni po zdjęciu gipsu, dokładnie w sobotę, oczywiście w najmniej oczekiwanym momencie, potknęłam się o dywan w domu i upadłam na TĄ nogę. Teoretycznie dywan powinien zamortyzować upadek, ale jakoś w moim przypadku tak się nie stało. Poczułam ogromny ból w śródstopiu i już wiedziałam, że nie jest dobrze. No i powtórka z rozrywki - karetka, szpital, kilka fotek RTG, nieskończenie długie chwile niepewności i w końcu wszystko stało się jasne. Diagnoza mnie załamała - pęknięta kość śródstopia. Kolano zdarte (co zauważyłam dopiero w szpitalu), ale kości całe, ledwo zrośnięta kostka też na szczęście nie naruszona, ale śródstopie niestety do naprawy. Zalecono okładanie stopy lodem, konsultację z ortopedą i oszczędzanie tej stopy przez 2-3 tygodnie.  


Poczułam nad sobą czarne chmury, dosłownie,  wszystko wydawało się bez sensu, powstała pustka. Dopadło mnie coś na kształt depresji. Ja i takie rzeczy? Nie do pomyślenia. Kto mnie zna, ten wie, że jestem wieczną optymistką i wpajam to wszystkim wokół. Bo przecież życie jest piękne. Ale wtedy było dla mnie beznadziejne, straszne, okrutne...
Wróciłam do domu i zaległam na kanapie z nogą obłożoną lodem w górze, patrzyłam bezmyślnie w sufit. Z nikim nie chciałam rozmawiać, telefonów nie odbierałam, w głowie pustka. Nie myślisz wtedy o niczym, dziwne. Zawsze mnie dziwiło, jak ktoś mówił, że nie myśli o niczym. Wydawało mi się to niemożliwe, a jednak dopadło i mnie. Pierwszy raz w życiu i mam nadzieję, że ostatni. Co jakiś czas dopadał mnie atak płaczu i poddawałam się mu bezwiednie. 
W poniedziałek pojechałam do ortopedy. Trafiłam na szczęście na fajnego, konkretnego i profesjonalnego lekarza. Zapoznał się z tematem, wysłuchał mojej historii, obejrzał fotki RTG i potwierdził diagnozę lekarza ze szpitala. Faktycznie pękła pierwsza kość śródstopia. Kości po tak długotrwałym unieruchomieniu w gipsie są po prostu osłabione i odwapnione i to jest naturalne. Dlatego trzeba potem obciążać nogę i chodzić jak najwięcej, aby te kości wzmocnić. Z tego powodu taki niepozorny upadek, po którym normalnie otrząsasz się i idziesz dalej, u mnie spowodował pęknięcie kolejnej kości. Jak pech to pech. Mam nadzieję, że limit pecha wyczerpałam. Lekarz stwierdził, że powinien wsadzić mi nogę znowu w gips, ale byłoby to zabójstwo dla moich kości, więc tego nie zrobi. Zalecił ortezę - buta typu Walker. Bo teraz problem polega na tym, żeby chodzić jak najwięcej, bo to wzmacnia odwapnione kości, a jednocześnie robić to tak, aby nie obciążać śródstopia. Tak trzeba przepękać 2-3 tygodnie, aby kość się zalała i dopiero wtedy będę mogła ponownie próbować obciążać całą stopę i chodzić "normalnie".
Wróciłam do domu już jakoś tak trochę podniesiona na duchu, a następnego dnia rano obudziłam się już bez czarnych chmur nad głową, zobaczyłam piękne słońce i uśmiechnęłam się, bo widziałam, że moja rozpacz minęła na dobre, a ja znowu jestem sobą. W głowie same pozytywne myśli i znów pojawiła się wola walki i energia do działania :-) Ten czarny stan trwał dłuuuugie dwa i pół dnia, podczas których próbowałam przetłumaczyć swojej głowie, że nie mogę płakać, bo to nic nie daje, już nic nie zmieni w mojej sytuacji, co się stało to się nie odstanie. Tak naprawdę te parę tygodni w jedną czy w drugą stronę nie robi różnicy, bo co to jest kilka miesięcy leczenia w skali całego życia. Jak popatrzyć na to z tej perspektywy, to wydaje się tak niewiele. Ale jak się akurat jest w okresie tych kilku miesięcy to jednak wtedy wydaje się nieskończenie długo. Głowa nie chciała się poddać bez walki. Więc dyskusja trwała nadal - niektórzy mają gorzej, twoja niepełnosprawność jest tylko tymczasowa, a inni muszą się z nią zmagać całe życie, niektórzy chorują na nieuleczalne choroby. Inni z kolei żyją w krajach wojny, bezmyślnego terroru i niepotrzebnej śmierci, kataklizmy zmieniają życie setek a nawet i tysięcy osób a ty jesteś tak małostkowa, że załamujesz się jakimś tam złamaniem czy pęknięciem. Kobieto!!!Weź się w garść!!! I tak też się stało. Podziałało. Głowa przyznała mi rację i znowu jestem tą prawdziwą Nitką, taką, jak zawsze :-) "A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój..." jak śpiewał Krzysztof Cugowski z Budki Suflera. Uwielbiam ten utwór od zawsze, teraz jeszcze bardziej. 


OK więc teraz czas zabrać się do działania. Rehabilitacje i nauka chodzenia, aby obciążać kostkę, ale chronić śródstopie. O co kaman? Tak, dziwnie to brzmi, zgodzę się z wami, a jeszcze dziwniej i trudniej jest to wykonać. Bo czy zastanawialiście się kiedykolwiek nad techniką chodzenia? Na pewno nie. Po prostu idziemy i tyle. Nad techniką biegania już na pewno tak. Ci, co biegają, to wiedzą o czym mówię. Ale chodzenie jest tak naturalnym stanem dla zdrowej dorosłej osoby, że nikt się nie zagłębia w jego tajniki. Po prostu stawiasz stopę za stopą i idziesz. Więc teraz bądź mądry człowieku i opanuj taką metodę chodzenia, aby obciążać piętę i kostkę, ale aby śródstopie pozostało stabilne. Interesujące wyzwanie. A ja lubię wyzwania. Więc podjęłam i to. Myślę, że w miarę mi się to udaje. Orteza na pewno pomaga mi w stabilizacji i w usztywnianiu śródstopia. 


Ogromną pomocą jest moja fizjoterapeutka Agnieszka, która wkłada tyle pracy i wysiłku, aby przywrócić mnie do sprawności, a do tego jest tak dobrą i ciepłą osobą, że cieszę się, że na nią trafiłam. Bez niej na pewno nie robiłabym takich postępów i byłoby mi duuuużo trudniej. Fajnie mieć wokół siebie odpowiednich ludzi na odpowiednich stanowiskach. Ludzi z powołaniem jest już coraz mnie, ale Aga jest zdecydowanie jedną z nich. Obserwując jej pracę widzę to codziennie, a przecież jestem tam stałym bywalcem od trzech miesięcy, mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że jest to mój drugi, sorki trzeci dom ;-)
Więc działam dalej, nie poddaję się i wierzę, że teraz z każdym dniem będzie już tylko lepiej. Dziś kolejna sobota, mija tydzień o tamtego feralnego zdarzenia i rano miałam taką małą blokadę psychiczną, aby może zostać w łóżku i nie kusić losu ;-) Ale na przekór wszystkiemu postanowiłam wyjść na spacer, spotkać się ze znajomymi,  przecież nie będę więźniem własnego umysłu. I to była zdecydowanie dobra decyzja, pogoda piękna, w uszach moja muza do biegania, która daje kopa i od razu świat staje się piękniejszy. W międzyczasie ponabijałam się sama z siebie, z mojego strupa na kolanie. To już kolejny za dorosłego życia. Więcej blizn na kolanach mam z dorosłego życia, niż z dzieciństwa. A moja orteza może robić za buta narciarskiego, jeszcze tylko narty i mogę szusować. A przy okazji spaceru i żartów trening rehabilitacyjny został odbyty. Oby tak dalej :-)

wtorek, 30 sierpnia 2016

Rozdział drugi - życie po gipsie

Wielu osobom wydaje się, że po zdjęciu gipsu odrzucasz kule i po prostu idziesz jakby nigdy nic. Ktoś w ogóle tak myśli? Nie wierzyłam w to, ale jednak. Kilka osób widząc mnie kilka dni po zdjęciu gipsu było zdziwionych, że nadal chodzę o kulach. Moi drodzy, mitem jest że po zdjęciu gipsu jesteśmy od razu piękni i zdrowi. Kto wam będzie wciskał takie kity, ten się nie zna i nigdy nie miał z tym tematem nic wspólnego. Gips to jeden etap, a to, co następuje po nim, to etap kolejny, moim zdaniem dużo trudniejszy i wymagający od osoby zainteresowanej ogromu wysiłku i pracy. No i zajmuje on mniej więcej tyle samo czasu, co sam pobyt w gipsie.
Fantastycznie było znów poczuć własną stopę na podłodze, móc ubrać wreszcie dwa buty, a kąpiel w wannie z dwiema nogami w środku - bezcenne ;-) Spanie bez gipsu to też cud, miód i orzeszki. Fantastyczna sprawa, w takich sytuacjach człowiek uczy się doceniać drobne przyjemności :-) Byłam w euforii. Nareszcie coś innego zacznie się wreszcie dziać. Nareszcie coś, na co będę miała wpływ. 
Noga wyglądała całkiem nie najgorzej jak na moje laickie oko. Oczywiście była zdrętwiała i dziwnie ją czułam, nie umiem tego wytłumaczyć. Nie mogłam praktycznie w ogóle nią ruszać, poza palcami stóp, którymi dzielnie ruszałam przez cały okres gipsu, zgodnie z zaleceniem lekarza. Krwiaki już się wreszcie wchłonęły, skóra była ok. 


Ostrzegano mnie, że skóra będzie się łuszczyła przez długie tygodnie. Jak powiedział mi Dr Google, nasz naskórek odnawia się średnio co dwa tygodnie, jest ścierany podczas samego procesu chodzenia, a także poprzez buty, ubrania, wycieranie ręcznikiem czy samo dotykanie, drapanie. I to jest zupełnie naturalny proces. W gipsie natomiast naskórek nie ma się jak złuszczać, więc narasta i narasta i potem tworzy się swego rodzaju skorupa. U mnie nie było to zjawisko jakoś bardzo widoczne. Po prostu podczas pierwszej normalnej kąpieli zrobiłam konkretny peeling, zdarłam, co było do zdarcia i tyle. Przez kilka dni jeszcze trochę się skóra łuszczyła i po temacie. 
Łydka była natomiast dużo szczuplejsza od zdrowiej ( aż 5 cm różnicy w obwodzie ), co było widoczne gołym okiem. Ale to jest do nadrobienia poprzez odbudowywanie mięśni, które zaniknęły. 


Oczywiście to proces bardzo długotrwały, ale docelowo, jak powiedzieli mi lekarze i fizjoterapeuci, powinno wszystko wrócić do równowagi, jeśli będę sumiennym pacjentem i będę się stosowała do ich zaleceń. 
No i zaczęły się rehabilitacje. Miałam wziąć ze sobą ręcznik, buty do ćwiczeń i ... szczotkę do włosów. Hmmm ok, nie pytam nawet po co :-) Faktycznie rehabilitacje okazały się bardzo bolesne, przygotowywałam się na to psychicznie od tygodni, ale aż takiego bólu się nie spodziewałam. Rozruszać zastane mięśnie i ścięgna to nie lada wyzwanie. Trzeba wykazać się dużą determinacją i wytrwałością (czego mam pod dostatkiem), cierpliwością, bo to wszystko to powolny i mozolny proces (ale cierpliwości nauczył mnie gips) oraz odpornością na ból. Ból jest nieodłączny w  procesie powrotu do sprawności i miał mi towarzyszyć jeszcze przez wiele tygodni. Jestem twarda babka i dam radę. Bo kto, jak nie ja ;-) 
Zakład fizjoterapii nazwałam pieszczotliwie salą tortur ;-) a ową szczotkę - najgorszym narzędziem tortur na świecie. Nodze trzeba dawać jak najwięcej bodźców, aby pobudzać ją do pracy i odbudowy komórek. Więc masaż szczotką miał właśnie takie zadanie. Ale o ile na zdrowej nodze odczuwasz to normalnie, to ta złamana jest dużo bardziej wrażliwa i czujesz, jakby setki igieł jeździły ci po nodze. Zaburzone jest czucie totalnie. Każdy dotyk bolał ze zwielokrotnioną siłą. Nawet strumień ciepłej wody na tej nodze czułam jak wrzątek. Spędzałam na sali tortur 2-3 godziny dziennie, do tego musiałam się nauczyć inaczej chodzić o kulach, żeby już powoli przypominać mózgowi, że chodzenie odbywa się jednak na dwóch nogach a nie na jednej. Wymagało to zmiany środka ciężkości i teraz ciężar ciała opierałam tylko na dłoniach i nadgarstkach. Oj rączki bolały baaaardzo a rano po przebudzeniu rozruszanie ich trwało dłuższą chwilę, zakwasy były okrutne a odciski powróciły ze zdwojoną mocą. Ale warto było, oj warto, efekty widziałam każdego dnia więc byłam zadowolona i motywacja nie spadała. 
Rehabilitacje to jedno, ale ćwiczenia w domu to drugie. Nie wystarczy pracować tylko kilka godzin dziennie, ale trzeba działać cały dzień, noga musi cały czas pracować, żeby efekty były lepsze. Więc w domu padałam na chwilę na łóżko, potem obiadek i znowu do dzieła. Nawet przestałam robić swoje codzienne treningi na macie, nie miałam już na to siły. Ból męczy chyba bardziej, niż cokolwiek innego, bo chodziłam bardzo zmęczona, padałam spać dużo szybciej, do tego straciłam apetyt a organizm domagał się cukru, żeby uzupełnić braki energetyczne, więc bezkarnie jadłam słodycze. 
Noga wyglądała inaczej o każdej porze dnia, rano chuda i różowa, po ćwiczeniach puchła i robiła się fioletowa albo w cętki, wieczorem jeszcze bardziej puchła. /z dnia na dzień jednak opuchlizna była coraz mniejsza, co oznaczało, że krążenie wracało do normy. 


Mieszkanie zaczęło się zapełniać coraz większą ilością sprzętu rehabilitacyjnego. Mogłabym otworzyć chyba własny zakład ;-) 


W pewnym momencie pojawiła się też pralka Frania....tak tak, dobrze czytacie, to jedno z najlepszych urządzeń leczniczych a przy okazji jedno z nielicznych nie bolesnych, a wręcz relaksujących. Wirówka, bo tak się to fachowo nazywa są doskonałym bodźcem, ale dostępne są w niewielu zakładach fizjoterapii. Ktoś podpowiedział nam więc temat z pralką, tata załatwił ją od sąsiada i tym sposobem elegancko "prałam" w niej nogę cztery razy dziennie po pół godziny. Dużo czasu w niej spędzałam, ale po intensywnych ćwiczeniach wirówka przynosiła ukojenie, więc polubiłyśmy się z Franią. 


Zmieniło się moje życie po zdjęciu gipsu. A zmiany są dobre, jeżeli przynoszą oczekiwane efekty, a tak właśnie było :-)

czwartek, 25 sierpnia 2016

Freedom!!!!!!!!

Nadejszła wreszcie ta wiekopomna i dłuuuugo wyczekiwana przeze mnie chwila - dzień pożegnania z gipsem :-))) Mam nadzieję, że już nigdy w życiu nie będę miała ponownie tej wątpliwej przyjemności. W związku z tym pozwoliłam sobie na małą pożegnalną sesję zdjęciową ;-)


Myślę też, że w tym miejscu pora na podsumowanie. W gipsie spędziłam ponad 10 tygodni, a dokładnie 72 i pół dnia. W tym czasie mój brzuch przyjął 70 igieł z zastrzyków przeciwzakrzepowych i momentami pokrywał się krwiakowymi i siniakowymi centkami. 5 tygodni miałam zwykły gips, a kolejne 5 gips syntetyczny. Ponadto przez ten czas zanotowałam na swoim koncie kilkanaście odcisków na dłoniach od kul oraz mnóstwo zakwasów na ramionach i barkach. Wyrobiłam sobie niezłe bajcepsy ( obwód ramienia zwiększył się o prawie dwa centymetry ), przejechałam setki kilometrów na rowerze stacjonarnym i zaliczyłam wieeeeeele godzin ćwiczeń na macie.


Straciłam cały letni sezon sportowy, kilka startów w półmaratonach, w których miałam zamiar wziąć udział, no i oczywiście całe mnóstwo wypraw biegowych, rowerowych i górskich, które miałam w planach na ten czas. Przeczytałam kilka zaległych książek, obejrzałam kilka filmów i stwierdziłam, że w naszej telewizji nie ma co oglądać, więc dobrze, że na co dzień jednak jej nie oglądam, bo nic nie tracę. W gipsie kibicowałam naszej drużynie na Euro 2016 oraz naszej reprezentacji na Olimpiadzie. Zaliczyłam też chrzciny i wesele w wersji gipsowej. No i naopalałam się za wszystkie czasy, oczywiście w ramach rehabilitacji - najlepszy sposób na  przyjmowanie witaminy D - ze słońca, co wspomaga zrost kości. 


Spędziłam z rodzicami tyle czasu, że nadrobiłam te 15 lat, od kiedy z nimi nie mieszkam. Ale przede wszystkim nauczyłam się tych cech, których mi zawsze brakowało, a mianowicie pokory, cierpliwości, spokoju i opanowania. Solidna lekcja życia, która tak naprawdę jeszcze trwa, bo gips to tylko pierwszy rozdział, a przede mną rozdział drugi - życie po gipsie i rehabilitacja, a to okazuje się duuużo większym wyzwaniem, niż fakt posiadania gipsu na nodze. Uruchamianie nogi na nowo to jednak temat na kolejnego posta. Na koniec ostatnie zdjęcie tuż przed zdjęciem gipsu i nareszcie wolność :-)))


czwartek, 11 sierpnia 2016

Gipsowesele

Dni z gipsem lecą w bardzo szybkim tempie. Nawet się nie zorientowałam, kiedy minęło osiem tygodni od złamania. Nadszedł dzień wesela mojego kuzyna. Jeszcze kilka tygodni wcześniej miałam nadzieję, że pozbędę się gipsu do tego czasu i przetańczę całą noc, ale potem pozbyłam się złudzeń. Wesela uwielbiam od zawsze, jestem wtedy w swoim żywiole :-) Niestety to wesele miało być dla mnie inne, niż wszystkie poprzednie, z uwagi na to coś niebieskiego, co mi się przyczepiło do nogi ;-)


Wszyscy zrobieni na bóstwo ruszyliśmy. Niestety nie mogłam nawet ubrać szpilek, o zgrozo ;-) Ceremonia ślubu oczywiście przepiękna i wzruszająca. Młodzi szczęśliwi i zakochani. Potem obiad i rozpoczęły się tańce. Pierwszą godzinę przesiedziałam rozmawiając z dawno nie widzianą rodziną, ale ileż można siedzieć. Stwierdziłam, że wesele bez tańcowania jest jednak nudne, więc odrzuciłam kule ;-) i poszłam w tan. Okazuje się, że można. Pierwsze tańce wolno i spokojnie, żeby ogarnąć temat, a potem już poszło :-) Metody tańca z gipsem były różne, w zależności od rodzaju muzyki i kreatywności partnerów. Było tradycyjne "gaszenie peta" zagipsowaną nogą, obroty, półobroty, a nawet kankan na jednej nodze. "Jedzie pociąg z daleka" też ogarnęłam na tej biednej jednej nodze. Co się wytańczyłam, to moje :-) Obtańcowałam wszystkich wujków, kuzynów, no i oczywiście Pana Młodego. Mężczyźni nosili mnie na rękach, co uwielbia chyba każda kobieta ;-) Moja próżność została zaspokojona ;-) Goście nie mogli wyjść ze zdziwienia, że można się tak bawić z gipsem. W sumie ja też :-) Miło się zaskoczyłam.


Wymagało to ode mnie ogromnego wysiłku, nawet się nie spodziewałam, że ta zdrowa noga jest w stanie tyle wytrzymać. Więc była świetna zabawa i trening w jednym. Kolejne wesela wolałabym jednak przetańczyć na dwóch nogach. Po kilku godzinach takich harców lewa - zdrowa noga bolała z wysiłku, a w prawej - zagipsowanej palce spuchły mi i wyglądały jak parówki. Gips wydawał się wtedy nawet nieco przyciasny. Przed północą zdrowy rozsądek zwyciężył i zakończyłam karierę tancerki gipsowej, a resztę wesela spędziłam na spokojnie. A przez kilka dni po weselu miałam potężne zakwasy lewej łydki, co oznacza, że trening był solidny ;-) 


W poniedziałek po weselu pojechałam na kontrolę do lekarza licząc na zdjęcie gipsu, ale niestety to jeszcze nie był ten czas. Zrost na szczęście już jest widoczny, ale dla pewności ortopeda zdecydował na pozostawienie mi gipsu na kolejne dwa tygodnie i zakomunikował, że wtedy już na pewno zdejmie mi gips :-) Wtedy dopiero się zacznie walka o każdy krok. Jestem gotowa na to wyzwanie :-) Pełen zrost kości natomiast następuje - w zależności od organizmu - od pół roku do roku i przez ten czas będę musiała uważać. Już nie mogę się doczekać zrzucenia mojego niebieskiego gipsowego bucika. 

sobota, 30 lipca 2016

Żeby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała

To znienawidzone przeze mnie słowa w ostatnim czasie. Od złamania nie ma dnia, żebym ich nie słyszała - od sąsiadów, przypadkowych przechodniów, ludzi w sklepach, czy w miejscach, w których się pojawiam. Na początku było to nawet zabawne, potem irytowało, a teraz doprowadza mnie do białej gorączki. W końcu ileż można...Myślałam, żeby w ogóle nie reagować, ale wtedy powiedzieliby, że jestem źle wychowana, a to już godzi w dobre imię moich rodziców. Więc jako dobrze wychowana dziewczynka od siedmiu tygodni za każdym razem uśmiecham się miło i mówię, że właśnie nie skakała, ale niestety złamała :-)
Ten nowy syntetyczny gips jest dużo lepszy od poprzedniego praktycznie pod każdym względem. Jest wygodniejszy, bardziej dopasowany, no i przewiewny, co w takie upały, jak w ostatnim czasie, jest zbawienne dla mojej nogi. Można też się w nim kąpać i pływać, ale tego akurat nie próbowałam. Bo owszem gips można moczyć, ale już to co pod nim, czyli podkład z waty i rękaw z materiału, to już nie bardzo. Podobno niektórzy próbują i nawet chodzą na basen w tym gipsie, ale potem godzinami muszą suszyć to, co pod nim, suszarką. Więc mnie to nie fascynuje jakoś ;-)
Mija już siedem tygodni z moim "przyjacielem" gipsem. Siedem tygodni!!! I zaczęło mnie już dość mocno nosić. Nie sądziłam, że to potrwa tak długo i moja cierpliwość zaczęła się powoli kończyć. Ja do życia tak, jak tlenu, potrzebuję ruchu, sportu, wolności. Tak po prostu jestem skonstruowana. I tak długo wytrzymałam. No ale energia zaczęła mnie już mocno roznosić i potrzebowałam znaleźć metodę na jej rozładowanie. Codzienne ćwiczenia stacjonarne przestały mi już wystarczać. Wymyśliłam, że skoro ten gips jest taki wygodny, to spróbuje jeździć na rowerze. Tak, tak, wiem, że to głupi pomysł, ale wtedy myślałam, że jest genialny. Oczywiście nic z tego nie wyszło, bo okazuje się, że gips w jakiś sposób zaburzył mój błędnik chyba, bo w żaden sposób nie umiałam utrzymać równowagi na rowerze. Próbowałam na dwóch i lipa. Nie mogłam tego pojąć. Jak to możliwe? Pokornie więc przyjęłam swoją porażkę i z podkulonym ogonem wróciłam do domu. 
Wieczorem na balkonie przypadkiem zgadałam się z sąsiadami i opowiedziałam o swoim problemie, a sąsiedzi zaproponowali mi pożyczenie swojego roweru stacjonarnego, z którego korzystają tylko w okresie zimowym. I tym sposobem stałam się szczęśliwym posiadaczem nowego pojazdu :-) Jestem zachwycona, jeżdżę codziennie i mój nadmiar energii znajduje swoje ujście, pot się leje, a przy okazji wpływa to korzystnie na krążenie w zagipsowanej nodze. Bo oczywiście skonsultowałam się wcześniej z moim fizjoterapeutą i dostałam zielone światło na używanie tego sprzętu :-) Życie znów nabrało kolorów. Jak niewiele trzeba, żebym była zadowolona ;-)


Przy okazji sąsiedzi opowiedzieli mi o swoim urlopie, który był totalnie w moim stylu. A mianowicie sąsiedzi ( wiek ok. 60 lat ) wybrali się nad morze z rowerami. Codziennie przez dwa tygodnie pokonywali 50-80 km na rowerach, spali pod namiotami albo w kwaterach, poznali mnóstwo fajnych ludzi, mieli różne przygody, wrócili zmęczeni i zadowoleni. To przykład na to, że wiek nie ogranicza i jak się lubi ruch, to można wszystko. Pełen szacunek do nich za podjęcie i realizację takiego wyzwania. Za rok też tak chcę :-)
To, czego uczy gips, to pokora, ogromna pokora. Naprawdę dzięki temu doświadczeniu inaczej zaczęłam patrzeć na świat. Doceniłam to, co mam i jak żyję na co dzień. Bo okazuje się, że w ułamku sekundy życie może się wywrócić do góry nogami, a właściwie jedną nogą ;-) Zwróciłam uwagę na ludzi chorych i upośledzonych. Jak to mówią, nic się nie dzieje bez przyczyny. Myślę, że w moim przypadku to właśnie jest ta przyczyna. 

czwartek, 21 lipca 2016

Bye bye gipsie......not yet

Nastał wreszcie dzień kontroli. Minęło już ponad pięć tygodni w gipsie. Noga nie bolała, więc w moim mniemaniu noga zrastała się tak, jak trzeba. Zawsze konsultuję się zarówno z chirurgiem, jak i z ortopedą. Taki też był plan i tym razem. Najpierw wizyta u chirurga. Ten stwierdził, że czas wreszcie pozbyć się tego gipsu, bo i tak był już miejscami luźny. Przy pomocy narzędzi rodem jak z filmu "Piła" zostałam pozbawiona mojego przez długi czas buta. Wtedy właśnie przeżyłam szok. Nózia była chudziutka z powodu zaniku mięśni, stopa zdrętwiała i jak nie moja. Nie mogłam nią w ogóle ruszać. Słyszałam, że tak to będzie wyglądało, ale jak zobaczyłam nogę na własne oczy, autentycznie byłam zdziwiona i zszokowana. Noga była cała w krwiakach, które jeszcze nie zdążyły się wchłonąć. No i te włosy. Od razu poleciałam do łazienki w przychodni, żeby je ogolić. Byłam przygotowana na tą misję ;-)
Chirurg zlecił RTG, z którego wynikało, że niestety nadal kość się nie zalewa, jedynie w jakimś minimalnym stopniu. Doktor dopatrzy się jakiejś mgiełki zalania, ja tam oczywiście nic nie widziałam. Stwierdził jednak, że mimo wszystko nie da mi ortezy tak, jak mówił na poprzedniej wizycie, bo ona nie spełni swojego zadania w moim przypadku. No i, że powinnam już zostać bez gipsu i powoli zacząć obciążać stopę, może wtedy jak krążenie zostanie pobudzone, kość zacznie się lepiej zrastać. Wydawało mi się to dziwne, żeby obciążać nie zrośniętą jeszcze kość, ale co ja się tam znam. A to jest przecież specjalista. 


Dziwny był to stan bez gipsu, noga wydawała się lekka jak piórko, ale totalnie nie byłam w stanie nawet odrobinę nią ruszyć, mimo szczerych chęci. Uświadomiłam sobie, jak ciężka praca mnie czeka, aby przywrócić stopę do sprawności. Mnóstwo godzin rehabilitacji i bolesnych ćwiczeń. To będzie ciekawe wyzwanie. A ja lubię wyzwania.
Po wizycie u chirurga przyszła kolej na konsultację u ortopedy. Tu już nie było tak śmiesznie i wesoło. Doktor jak mnie zobaczył bez gipsu to wpadł w mały szał. Powiedział, że z punktu widzenia ortopedycznego na takim etapie zrastania noga absolutnie nie może pozostać bez gipsu. Pocieszył mnie też, że takie złamanie, jak moje, zrasta się nawet do dwunastu tygodni!!! A na tym etapie rekonwalescencji zrost jest właściwy. Odetchnęłam więc z ulgą. 
Nie nacieszyłam się więc zbyt długo życiem bez gipsu. Ortopeda założył mi nowy bucik. Tym razem wybrałam gips syntetyczny, który okazał się być koloru niebieskiego.


Nowy bucik jest zdecydowanie bardziej dopasowany i mam w nim już prawidłowo ustawioną stopę. Lekarz zagipsował mnie tym razem dużo wyżej, bo pod samo kolano, co jest niestety mało wygodne. Ale do wszystkiego się można przyzwyczaić. 
Rozpoczynam więc nowy niebieski etap życia gipsowego ;-) Oby nie trwał on zbyt długo :-)



czwartek, 14 lipca 2016

Gipsochrzciny

W weekend byłam na chrzcinach. Co z tego, że mam gips? Nie mogłam przecież zawieść mojej chrześnicy ;-) Oczywiście uroczystość była świetna, a nasza mała gwiazda dnia przesłodka i bardzo grzeczna. Wszyscy stanęli na wysokości zadania, więc nie będę się rozpisywać w tym temacie. Wiecie jak takie imprezy wyglądają. Zawsze są fajne. Mój gips nabrał nowych barw, a dzieciaki mogły się na nim wyrazić artystycznie ;-) To, o czym chcę wam opowiedzieć, to podróżowanie z gipsem. A to już wyższa szkoła jazdy.


Moja podróż podzielona była na trzy etapy, bo to jednak kawał drogi. Pierwsza i trzecia część trasy samochodem, więc bez problemu. Druga część trasy natomiast pociągiem. Polskie Koleje Państwowe systematycznie wymieniają i remontują swój tabor i wydawać by się mogło, że oczywiście przystosowują go do potrzeb inwalidów. Przecież szczycą się tym od dawna w mediach. Cieszyłam się na jazdę pociągiem, bo rzadko mam okazję. Zazwyczaj podróżuję autem lub autobusem. Pociąg wybrałam z wygody, stwierdziłam, że z gipsem w pociągu będzie mi bardziej komfortowo. I faktycznie sama podróż była bez zarzutu, ale dostanie się  do tego pociągu to już nie lada wyzwanie. Czekamy sobie spokojnie na peronie, z oddali widać już nadjeżdżający pociąg - piękne, nowe wagony, wszystko ładnie, pięknie. Byłam oczywiście z moimi nieodłącznymi przyjaciółkami kulami :-) Pociąg staje, a ja nie mogę zebrać szczęki z podłogi. Do każdego wagonu prowadzi jeden schodek, dokładnie na wysokości połowy mojego uda!!! Wyobrażacie to sobie? I jak ja niby mam wskoczyć na taką wysokość na jednej nodze? A jak ma wejść osoba starsza czy na wózku inwalidzkim? Totalna paranoja!!! Widzę, że przede mną starszy pan walczy z tym schodkiem. Przy pomocy innych pasażerów udaje mu się wejść. Teraz moja kolej. Dobrze, że na cross-ficie czasem wskakiwaliśmy na wysokie skrzynie. Dzięki temu i pomocy mojego taty udaje mi się wskoczyć do przedziału, ale ciągle nie mogę wyjść z szoku. W pociągu jest bardzo miło, pasażerowie deklarują pomoc przy wysiadaniu, a pani konduktor pyta, czy dam radę wysiąść. Nie wiem-mówię. Zobaczę, jak będzie, ale zawsze łatwiej zejść po schodach, niż na nie wejść. Wyjście faktycznie jest dużo prostsze, bo dworzec PKP ma podwyższone perony i bez pomocy innych pasażerów wysiadam bez problemu.


Droga powrotna też z przygodami. Przez korki na bramkach na autostradzie wpadamy na dworzec PKP we Wrocku mocno spóźnieni. Parkujemy na parkingu podziemnym i teraz hit -aby dostać się do windy dla inwalidów, która wwiezie nas na górę, trzeba wejść po schodach. Paranoja! Przecież ten dworzec był niedawno całkowicie wyremontowany! Nie rozumiem, jak ktoś to zaprojektował. Przecież mogli tą windę usytuować po prostu o te parę schodków niżej. Po chwili zauważyłam, że z boku tych schodków jest taka mini winda, coś na kształt podnośnika na wózek inwalidzki. No ok, inwalida na wózku dostanie się do windy. Ale jaki jest sens robić windę do windy?
OK, jestem na dworcu, idę do kasy, a tam oczywiście mega kolejka. Zanim docieram do okienka, mój pociąg odjeżdża. Uprzejma pani przy okienku informuje mnie, że następny pociąg mam za godzinę, więc nie ma dramatu. Poza tym mówi, że inwalidzi nie muszą stać w kolejce, tylko udać się bezpośrednio do pociągu, gdzie "teoretycznie" ( cytuję ) konduktor powinien sprzedać mi bilet bez dodatkowej opłaty. Nie przetestowałam tego, ale jeżeli faktycznie tak jest, to plus dla PKP.
Jakoś tam wskakuję na jednej nodze do pociągu, dobrze, że ten peron jest podwyższony. Reszta podróży powrotnej przebiega bez problemu. Jednak całą drogę zastanawia mnie fakt, jak sobie radzą ludzie na wózkach inwalidzkich.
Kilka dni później oglądam reportaż w programie UWAGA w TVN, który odpowiada na moje pytania. Wrzucam link.

http://uwaga.tvn.pl/reportaze,2671,n/wysokie-schody-kaczka-zamiast-toalety-niepelnosprawni-upokorzeni-w-pociagu,207042.html

Koleje jednak sobie nie radzą z tematem inwalidów. Reportaż jest dla mnie kolejnym szokiem. Jedna z wielu paranoi w tym kraju. Teoria jest taka, że podobno Pendolino i Intercity mają po jednym lub kilka wagonów z podjazdami dla inwalidów. Przewozy Regionalne, którymi ja jechałam, ich nie mają. Można  Kolejom zgłosić odpowiednio wcześniej ( tu pełna biurokracja, mnóstwo pism, jak to u nas bywa ), że tymi liniami będą jechali inwalidzi i podobno wówczas PKP podstawia specjalny wagon dla inwalidów. Specjalny wagon-jakby ci ludzie byli trędowaci, czy co. Poza tym teoria jest taka, że na każdym dworcu powinna dyżurować osoba, która powinna pomagać wsiadać osobom niepełnosprawnym do wagonów. Ja nikogo takiego nie widziałam. W sytuacji ww. reportażu taki pan się pojawił, ale stwierdził, że kręgosłup ma jeden i nie będzie pomagał. To ja się pytam - po co taka osoba na takim stanowisku?
Apeluję o zwrócenie uwagi na problem inwalidztwa w tym kraju, bo temat ten jest często pomijany. Ludzie ci natomiast mają prawo do normalnego życia, jak każdy nas. A to "normalne" okazuje się bardzo nienormalne w tym kraju. Nie mówię, że wszędzie, ale w większości miejsc. Czasem wystarczy przecież zrobić tak niewiele, aby ułatwić im życie!!!

czwartek, 7 lipca 2016

Trening gipsonalny

Dziś śniło mi się bieganie, a to oznacza, że bardzoooo mi go brakuje. W końcu to już prawie 4 tygodnie, odkąd ostatni raz założyłam buty do biegania i słuchawki, i pobiegłam, gdzie mnie nogi poniosły. Ten ostatni bieg miał akurat miejsce na Mazurach, gdzie byłam na urlopie. Przepiękne tereny wokół jezior, po prostu miodzio :-)


Po przebudzeniu poczułam to zadowolenie, jakie zawsze mnie ogarniało po bieganiu :-) I przypomniałam sobie jeden z fajniejszych treningów, jakie zrobiłam. To było hmm… myśle, że jakieś dwa, może trzy lata temu. Po pracy postanowiłam tradycyjnie pobiec sobie na moją ulubioną Perełkę. W tamtym okresie to była moja stała trasa. Zbierało się na deszcz, ale nie zrażając się tym w ogóle, wyszłam z domu. Biegło się fantastycznie, jak zwykle. Dobiegałam już do Perły, kiedy lunęło ostro, naprawdę ostro. Ściana deszczu. To była wiosna albo lato, nie pamiętam, ale było ciepło. Wszyscy piesi zaczęli uciekać z piskiem, normalnie pewnie zrobiłabym to samo, ale akurat tego dnia po prostu pobiegłam dalej. Droga powrotna z Perły to był jeden wielki strumień wody, a każdy mój krok rozpryskiwał tę wodę wokół. Oczywiście byłam cała mokra, a w butach jeziora, ale micha cieszyła mi się cały czas i chyba nic nie było w stanie popsuć mojego nastroju wtedy. W pewnym momencie spotkałam Pana, który tak jak ja z zadowoleniem na twarzy biegł sobie, jakby nigdy nic. Pogadaliśmy sobie chwilkę o pięknej pogodzie i pobiegliśmy dalej, każdy w swoją stronę. Takiego uczucia euforii podczas biegania nie miałam ani wcześniej, ani nigdy potem. A w domu śmiałam się w głos zostawiając na podłodze mokre kałuże. Coś fantastycznego, polecam wszystkim :-) Ech rozmarzyłam się … Jeszcze kilka miesięcy będę musiała na to poczekać.
Tymczasem, aby nie wyjść z formy, codziennie w domu ćwiczę tzw. trening gipsonalny ;-) czy inaczej mówiąc gipsofitness ;-) Jak zwał, tak zwał, ważne żeby się ruszać i gips nie jest tu żadną wymówką. Czas mam, chęci też, więc jest git :-)


Mój zestaw obejmuje te ćwiczenia, które znane mi są z zajęć na siłce. Odpowiednio je zmodyfikowałam pod kątem gipsu. Przede wszystkim ćwiczenia na mięśnie brzucha, czyli brzuszki w tradycyjnej postaci, potem z hantlami oraz brzuchy skośne.  Wszystko robię z nogami w górze, na kanapie albo na krześle, bo tak jest mi wygodniej z gipsem. Na mięśnie głębokie wznosy nóg do góry z obciążeniem na brzuchu. Potem seria na ręce i klatę z hantlami, potem nogi.


No i jeszcze pompki i planki. Zawsze robię dwie serie wszystkiego, a co kilka dni zwiększam ilość powtórzeń.
Gdzieś chyba ze dwa miesiące temu Tomek pożyczył mi książkę „Skazany na trening”. 


Coś nie mogłam się za nią zabrać wcześniej, ale teraz mam czas więc ją czytam i wprowadzam modyfikacje do swoich treningów. Książka traktuje o kalistenice, czyli treningu tylko i wyłącznie z masą własnego ciała. Mniej więcej pół roku temu o kalistenice opowiedział mi mój kuzyn i wtedy pierwszy raz usłyszałam tą nazwę. Poczytałam o tym na necie, obejrzałam filmiki na youtube i powiem szczerze, że byłam pod wrażeniem. Ale jakoś szybko moja fascynacja tą metodą ćwiczeń opadła. Teraz mam czas więc co mi szkodzi spróbować. Autor tej książki, który przesiedział ponad 20 lat w więzieniu, a tam ta metoda ćwiczeń jest stosowana z powodzeniem do tej pory. U nas natomiast, w sensie po tej stronie krat, została zapomniana lata temu. Autor twierdzi, że wystarczy tylko sześć ćwiczeń, aby nabrać ogromnej siły w bardzo krótkim czasie. Fantastyczna rzeźba jest natomiast skutkiem ubocznym tych ćwiczeń. To pompki, przysiady, podciągnięcia, wznosy nóg, mostek i uwaga-pompki w staniu na rękach. Oczywiście nie wszystkie ćwiczenia jestem w stanie wykonać, ale te które mogę, to robię. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. 

środa, 6 lipca 2016

Darmozjad

Stwierdziłam dzisiaj, że jestem teraz strasznym darmozjadem. Nie ma ze mnie żadnego pożytku. Siedzę albo leżę z nogą do góry i tyle. Czasem coś porobię, owszem, ale większości rzeczy jednak nie jestem w stanie zrobić.  Mogę obrać warzywa na obiad, coś ugotować, pozmywać naczynia, coś wyprasować, ale poza tym niewiele. Teraz tata właśnie kosi trawę, czyli to co zawsze należało do moich obowiązków, bo uwielbiam kosić i bardzo mnie to relaksuje. Próbowałam nawet podejść do tematu koszenia z gipsem, ale próba okazała się nieudana. Nie ma szans kosić skacząc na jednej nodze. Odpada. Mama grabi, coś tam pieli, a ja leżę.


Wszyscy wokół coś robią, a ja leżę. Czy taka sytuacja nie doprowadziłaby was do szału? Mnie doprowadziła do pasji. Straszne to jest uczucie. Aż mnie noga z tego wszystkiego zaczęła boleć. Pewnie pomyślicie – ona jest jakaś dziwna, ja bym się cieszył leżąc do góry brzuchem przez cały dzień, wreszcie bym odpoczął, a ta się czepia. Jasne, na krótką metę to jest fajne i jeszcze, jak masz świadomość, że w każdej chwili możesz wstać i pójść. Ale jak to trwa już kilka tygodni i jak masz świadomość, że nie możesz wstać i pójść tam, gdzie chcesz, to już wcale takie fajne nie jest. Zaufaj mi! Co gorsza, nawet nie mogę z żalu utopić smutków w alkoholu ;-), bo przeczytałam wczoraj, że alkohol spowalnia zrost kości. Oczywiście żartuję z tym topieniem smutków :-) ale faktem jest, że przy złamaniach nie powinno się spożywać %, bo faktycznie zrastanie jest dużo wolniejsze.
Zmieniając temat, wczoraj miałam zabawną sytuację. Do gipsu weszła mi mrówka. Było to tak nieoczekiwane, że nawet nie zdążyłam zareagować. I co tu zrobić? Śmiać mi się zachciało, bo stwierdziłam, że mrówka sama ucieknie prędzej, niż weszła. Co tam się przecież musi dziać pod tym gipsem, który nie oddycha, latem w upał? Masakra, nawet nie chcę wiedzieć. Mrówka faktycznie po chyba dwóch minutach wyszła sama. I tak długo tam wytrzymała ;-) Na szczęście przeżyła;-) . Ja natomiast zaczęłam się zastanawiać, co się dzieje z moją skórą pod gipsem. Wszyscy straszyli, że będzie swędzieć i że w ogóle będzie masakra. Mnie na szczęście nie swędziało i póki co nie swędzi. Więc nie zastanawiałam się wcześniej nad tym faktem. Teraz zaczęłam tam kukać i lukać, zrobiłam nawet zdjęcie, bo w łydce mam na tyle luzu. No i okazały się straszne rzeczy – skóra faktycznie się łuszczy, oblecha. Do tego włosy przez te tygodnie osiągnęły taką długość, że niedługo będę mogła pleść warkocze ;-). Zresztą zobaczcie sami, żeby nie było, że ściemniam. 


Przeraziłam się, ale potem przypomniałam sobie, że tak po prostu musi być. Skóra nie oddycha tak, jak powinna. Nawet nie chcę wiedzieć, jak to będzie wyglądać za kolejne cztery tygodnie. A fuuuuu ;-)

Zaczęłam też zauważać już różnicę między jedną nogą a drugą. Kontrast powoli staje się coraz wyraźniejszy, szczególnie na udach.  Lewa noga – zdrowa, umięśniła się przez nadmierne jej obciążanie, natomiast prawa – zagipsowana, wychudła poprzez powolny zanik mięśni, mimo intensywnych codziennych ćwiczeń. A to dopiero połowa „gipsowego więzienia”. Psychicznie nastawiam się więc już na intensywne rehabilitacje po zdjęciu gipsu. Ale oczywiście ćwiczeń teraz nadal nie odpuszczam i jestem przekonana, że znacznie opóźniają one proces zanikania mięśni w prawej nodze. Trzymajcie kciuki ! :-)


niedziela, 3 lipca 2016

Przeciwdziałanie procesowi kulkowania ;-)

Po pierwszym tygodniu pobytu u rodziców na przepysznym jedzonku mamusi zauważyłam pierwsze symptomy kulkowania, czyli po prostu przepoczwarzania się w kulkę ;-) a po polsku - zaczęłam tyć. Organizm mój przyzwyczajony był do intensywnego wysiłku fizycznego, a co za tym idzie do spalania spożywanych kalorii, a tych przyjmowałam sporo. Kto mnie zna, ten wie, że jem bardzo często. Praktycznie co 2-3 godziny mój żołądek domaga się papu. Jadłam więc tyle, co zwykle, a więc dużo, ale nie spalałam tak, jak wcześniej. Ile można spalić leżąc na kanapie z nogą w górze ;-) ? 


Jedyna moja aktywność fizyczna to wyprawy wózkowe na rehabilitacje. Na szczęście wiedziałam, że tak rozkręcony metabolizm będzie stopniowo spowalniał, a proces ten potrwa kilka tygodni. W moim przypadku trwało to prawie 3 tygodnie. Po tym czasie zaczęłam już jeść duuuużo mniejsze porcje, bo organizm nie potrzebował już aż tyle paliwa, co wcześniej. Nadal jednak jadłam i jem do tej pory pięć posiłków dziennie. 
Widząc pierwsze oznaki tycia, niezwłocznie zaczęłam im przeciwdziałać. Przestraszyłam się, że po kilku tygodniach nikt mnie nie pozna, jak wrócę do pracy ;-) Na to nie mogłam sobie pozwolić. Zbyt ciężko pracowałam nad formą, żeby teraz ją tak łatwo zaprzepaścić. Zaczęłam więc ćwiczyć codziennie w domu. Na początku powoli i bez większej spiny, bo jeszcze bolała mnie noga. Były to głównie brzuszki z nogami na kanapie i jakieś wymachy nogami. Do robienia brzuszków wciągnęłam też tatę, który od czasu do czasu mi towarzyszył. Mieliśmy przy tym niezły fun :-)


W miarę, jak coraz mniej bolała mnie noga, zaczęłam dodawać inne ćwiczenia, m.in. z hantlami, gumową piłką, no i wreszcie moje ulubione pompeczki. Nauczyłam się je robić na jednej nodze i była to całkiem wygodna pozycja. 


Któregoś dnia w ramach wsparcia mojej rehabilitacji, mój kolega Mariusz przysłał mi w prezencie piłkę do ćwiczeń, ale nie taką małą, jaką ćwiczyłam, ale taką dużą, na której kiedyś parę razy ćwiczyłam na siłce. Piłka przyszła w zestawie z pompką, a właściwie z pompeczką, bo była taka malutka, że do napompowania tej piłki absolutnie się nie nadawała. Trwałoby to chyba ze trzy dni. Na szczęście na horyzoncie pojawił się mój brat i podjął wyzwanie pompowania piłki za pomocą pojemności własnych płuc. Śmiechu mieliśmy przy tym co nie miara i powiem szczerze, że popłakałam się ze śmiechu :-) Natomiast pompka okazała się genialna na upały do chłodzenia zagipsowanej stopy. Więc i jeden i drugi prezent okazały się bardzo przydatne. Dzięki Mariusz :-)


Stopniowo zaczęłam rozszerzać zakres moich ćwiczeń i dodawać obciążenia, ale o tym innym razem. Najważniejsze, że zatrzymałam i odwróciłam proces kulkowania :-)

piątek, 1 lipca 2016

Dzień pełen emocji

Wczorajszy dzień był najgorszym, jaki miałam odkąd zostałam zagipsowana. Dzień kontroli u lekarzy po trzech tygodniach od feralnego złamania. Nastawiłam się już psychicznie na to, że ściągną mi gips i założą ortezę stopowo-goleniową czyli tzw. but, bo tak też powiedział lekarz na poprzedniej wizycie.


Tym bardziej, że noga już prawie mnie nie bolała, a opuchlizna i siniaki zeszły. Ale niestety zdjęcia RTG wykazały, że kość się jeszcze nie zalewa, jak to fachowo nazywają w medycznym światku. A jak się nie zalewa to nie można ruszać tego gipsu, który mam, bo istnieje bardzo duża szansa, że przy ściąganiu i zmianie na inny kość zostałaby naruszona, a wtedy to już podobno tylko chirurgicznie trzeba byłoby ją nastawiać. Wolałabym więc tego uniknąć. Ale, że jestem niedowiarkiem, a mój zawód wczoraj był ogromny, postanowiłam pójść jeszcze na konsultację do innego lekarza. Ten jednak wydał identyczną diagnozę. Kość się nie zalewa :-((( Czyli jak mówi Dr Google mój ubytek w kości nie zalewa się nowo powstającą tkanką kostną. Dla mnie to był dramat, bo zgodnie z zaleceniami lekarzy i Dr Google uważałam na siebie, nie obciążałam nogi, stosowałam dietę bogatą w białko i wapń, do tego suplementy no i jeszcze rehabilitacje - podobno magnetronik działa cuda i tak bardzo przyspiesza zrost kości.


W moim przypadku niestety nic z tego się nie sprawdziło :-( Podobno powinno się jeszcze jeść zmielone wyparzone skorupki jajek, ale tego chyba nie byłabym w stanie przełknąć. Lekarze mówią, że to po prostu kwestia czasu, zatem muszę uzbroić się w cierpliwość i znowu zaprzyjaźnić z gipsem. Zgadzam się z ich diagnozą, że lepiej nie ruszać tego gipsu, aby nie narobić większej szkody. Nie potrzebnie się po prostu nastawiłam na pozbycie tego gipsowego buta. Następnym razem nie popełnię tego samego błędu. Człowiek uczy się całe życie :-) Kolejna kontrola za dwa tygodnie. Trzymajcie kciuki :-)
W pesymistycznym nastroju wróciłam więc do domu. Przy okazji przeklinając nasze cudowne polskie chodniki, które jak już wcześniej wspominałam, nie są przystosowane do osób niepełnosprawnych.

Odkryłam jeszcze jedną przeszkodę dla inwalidów, na którą oczywiście wcześniej będąc w pełni zdrową, nie zwróciłam nawet uwagi. A mianowicie drzwi samodomykające się w toaletach. Walka z nimi trochę mnie kosztowała. Co je otwierałam, to się zamykały zanim zdążyłam wejść. Kto wpadł na taki pomysł, żeby montować takie drzwi w toaletach dla inwalidów? Ja akurat byłam o kulach i miałam problem, a osoba na wózku ma zdecydowanie jeszcze trudniej.
Po powrocie do domu otrzymałam wiadomość od kolegi, która poprawiła mi humor. Biegam a właściwie do niedawna biegałam z aplikacją Strava. Są tam różne wyzwania dla biegaczy i rowerzystów. W maju podjęłam wyzwanie przebiegnięcia co najmniej 200 km i...udało się :-) Bez wahania więc w czerwcu podjęłam takie samo wyzwanie. Niestety z wiadomych względów nie zostało ono zrealizowane. Po złamaniu rozmawiając z kolegą, który też biega, zażartowałam, że powinien zrobić za mnie ten challenge. No i wczoraj otrzymuję od niego wiadomość, że zrobił te 200 km :-) Gratuluję wytrwałości i dziękuję za dotrzymanie słowa :-) Tylko teraz jak przekonwertować te kilometry na moją Stravę  ;-) ?
W zdecydowanie lepszym nastroju zaczęliśmy się przygotowywać do meczu Polska-Portugalia. W końcu solidne kibicowanie to nasz narodowy obowiązek ;-)


Mecz jaki był, doskonale wiecie, bo chyba nie ma osoby, która by go nie oglądała. Zdarłam gardło dla naszych piłkarzy a sąsiedzi to mnie chyba znienawidzili ;-) Nieeee oni krzyczeli tak samo :-) Tyle sportowych emocji, co podczas tego meczu dostarczyli nam nasi biało-czerwoni, dawno nie przeżyłam. Mimo, że nie przeszliśmy dalej, zagraliśmy piękny mecz i naprawdę z podniesioną głową kończymy przygodę z EURO 2016. Dzięki za te emocje chłopaki !!! 

poniedziałek, 27 czerwca 2016

Oswajanie z sytuacją

Każdy kolejny dzień był lepszy od poprzedniego. Po pierwsze dlatego, że noga z dnia na dzień bolała coraz mniej, a po drugie dlatego, że powoli oswajałam się z zaistniałą sytuacją. Jazda wózkiem nie była już aż tak męcząca, jak nasza pierwsza wyprawa, ale nadal nie była to bułka z masłem. Widać jednak było progres, bo wracałyśmy coraz mniej zmęczone. O kulach też już mogłam robić dłuższe dystanse, ale bóle rąk a w szczególności dłoni stały się moim chlebem powszednim. 
Z racji mojej lepszej formy zaczęłam wykazywać inicjatywę do opuszczania kanapy, na której zaległam przez kilka pierwszych dni. Okazuje się, że tak naprawdę z gipsem można robić całkiem sporo rzeczy, tylko trwa to duuuuużooooo  dłuuuużeeej :-) 
Postanowiłam zabrać się za odkurzanie, z racji tego, że była sobota. Niezbędne narzędzia - odkurzacz oczywiście, krzesełko i kule. 

Siadałam na krzesełku i odkurzałam fragment podłogi wokół, potem o kulach przemieszczałam się razem z krzesełkiem, wracałam po odkurzacz, potem znowu siadałam na krzesełku i odkurzałam kolejny fragment podłogi. Tym mozolnym i jakże wyczerpującym sposobem udało mi się odkurzyć cały jeden pokój, yeah :-) I zajęło mi to tylko...pół godziny, gdzie normalnie tyle zajmowało odkurzenie całego mieszkania. Potem musiałam odleżeć drugie tyle z nogą w górze, ale warto było. Autentycznie byłam z siebie dumna ;-)


Mogłam też prasować, ale to akurat nie filozofia. Przygotowywanie posiłków też szło jako tako. Oczywiście poza obiadami, do których mama mnie nie dopuszczała, bo nie i tyle ;-) Ale nie narzekałam z tego powodu, bo mamuśka jest genialną kucharką i naprawdę wspaniale gotuje, co zresztą zaczęło się przekładać na moją wagę, ale o tym innym razem...
Najbardziej ze wszystkiego śmieszy mnie kąpiel w moim wykonaniu. Wyobraźcie sobie, jak komicznie musi wyglądać ktoś siedzący w wannie z wystającą jedną nogą na zewnątrz, w dziwnie wygiętej pozycji. Ja mam ubaw po pachy i czasem śmieję się w głos sama z siebie :-) Przynajmniej tyle mam z życia z gipsem ;-) Wanna jest o tyle komfortowa dla inwalidy gipsowego, że nie trzeba kombinować z owijaniem gipsu jakimś workiem, aby się nie zamoczył. Uwielbiam wannę i od zawsze uważałam, że ma ogromną przewagę nad prysznicem. Nawet w takiej sytuacji to się potwierdziło. Wanna górą !!!:-)
Znalazłam dziś zastosowanie dla gipsu jako kieszeni na komórkę :-) Fantastyczna sprawa. Dlaczego tak późno na to wpadłam? 

Wymyśliłam też małe ułatwienia, aby uczynić moje życie łatwiejszym. Na przykład na rączkę kuli wieszam sobie reklamówkę i  mogę przenosić w niej coś z jednego miejsca na drugie, bo wiadomo że w przypadku kul zawsze brakuje trzeciej ręki. Genialne w swej prostocie. Myślicie że mogę to opatentować? ;-) Nadal nie rozwiązałam jeszcze problemu przenoszenia szklanki czy kubka z napojem, ale kto szuka nie błądzi. Myślę więc, że wszystko jeszcze przede mną i da się to jakoś ogarnąć. I tym optymistycznym akcentem kończę na dziś. 



niedziela, 26 czerwca 2016

Krawężnik-wróg publiczny nr 1

Nadszedł kolejny dzień - dzień meczu Polska-Niemcy:-) Zwarte i gotowe ruszyłyśmy więc na moje pierwsze rehabilitację. Jeszcze tylko ostatnie niezbędne sprawdzenia:
opony napompowane-check
zapas wody mineralnej-check
rękawiczki rowerowe-check
okulary słoneczne-check
koszulka kibica-check
pozytywne nastawienie-check.
No to w drogę :-)

Wmontowałam się wygodnie w wózek i ustaliłyśmy z mamą, że idziemy najkrótszą trasą. Ja jadę na prostych, mama pcha mnie po nierównościach. Pierwsze problemy pojawiły się już po kilku minutach, w momencie, gdy skończył się chodnik i trzeba było kombinować, trochę jechać po trawie,trochę po ulicy, żeby wjechać na kolejny chodnik. Ale żeby na niego wjechać, to trzeba było pokonać krawężnik, ale nie byle jaki krawężnik tylko jakieś krawężnikowe monstrum, tak nam się wtedy wydawało. I jak na niego wjechać? Przodem? Tyłem? Wymyśliłyśmy, że mamie będzie łatwiej wciągać mnie tyłem. Nie było lekko oj nie! Ale po małej szarpaninie z wózkiem i paru okrzykach bólu z mojej strony udało się. Dodam tylko, że na tym etapie noga bolała cały czas a każda jedna nierówność tylko ten ból potęgowała. Nie, wcale się nie żalę, jestem w miarę odporna na ból, próbuję wam tylko uświadomić tragikomizm sytuacji. Z jednej strony świeże złamanie reagujące na każdy ruch, z drugiej strony walka z głupim wydawać by się mogło krawężnikiem, na który nigdy wcześniej przez tyle lat nawet nie zwróciłam uwagi. Z boku musiało to ciekawie wyglądać ;-)
OK, jesteśmy na chodniku, jedziemy dalej a tam...dziura na dziurze, chodnik nierówny, zjechałyśmy więc na następny, ale tam podobna sytuacja a do tego jeszcze "fajniejsze" krawężniki. Spotykamy Panią, która ma niepełnosprawnego syna i tłumaczy nam jak podjeżdżać przodem, żeby nam było łatwiej. Baaaardzo nam się przydaje ta rada :-) Poza tą Panią, która po prostu wiedziała, co przeżywamy, bo jest w podobnej sytuacji, nikt inny się nie zainteresował, nie zapytał czy pomóc. Nie, żebym tego oczekiwała od kogokolwiek, ale od momentu, kiedy znalazłam się po tej drugiej stronie, ciekawi mnie fakt, czy i jak ludzie będą reagować na moją tymczasową niepełnosprawność. Moje wnioski-totalna znieczulica, a zatem nic nowego. To o czym wszędzie trąbią w mediach, że dopóki nie znajdziesz się w takiej sytuacji, to masz to serdecznie w dupie. I nie interesuje cię los ludzi chorych i niepełnosprawnych. Taka jest prawda, Niech każdy z was się zastanowi teraz, czy kiedykolwiek zrobił coś, aby takim ludziom pomóc...No właśnie. Ja też nie byłam lepsza, owszem.
Docieramy do celu. 2,5 km zajęło nam niecałą godzinkę. Obie jesteśmy umordowane, ja nie czuję rąk a mama nie czuje wszystkiego. I tu naprawdę pełen szacunek dla mojej kochanej mamuśki za cały wysiłek, jaki włożyła i nadal wkłada w opiekę nade mną i w tą walkę z wózkiem. :-***


Po rehabilitacji, w trakcie której zdążyłyśmy trochę odpocząć, rozpoczynamy drogę powrotną. Wybieramy już inną trasę, dłuższą ale z dużo lepszą nawierzchnią, więc mogę już bardziej odciążyć mamę jadąc sama z prędkością ślimaczą, ale jednak :-) Powoli ogarniamy o co w tym wszystkim chodzi i niecałą godzinkę później jesteśmy już w domu. Jesteśmy wykończone ale zadowolone i dumne z siebie, bo udało nam się. Takie małe-duże sukcesy są bardzo ważne, jeśli umie się je docenić :-)  Taka wydawałoby się mała odległość, która  wcześniej zajmowała chwilę, to teraz cała wyprawa zajmująca pół dnia. Dopiero będąc w takiej sytuacji doceniam fakt, jak to fajnie i beztrosko jest być zdrowym i nie martwić się np. o krawężniki :-)
A podsumowując - nasze polskie chodniki, drogi są bardzoooo słaboooo przystosowane do ludzi niepełnosprawnych. Teraz wiem, ile wysiłku taka osoba musi włożyć, aby  w miarę normalnie funkcjonować. Ja za kilka tygodni wrócę do zdrowia, a ci ludzie muszą się z takimi przeciwnościami zmagać całe życie. I za to mam do nich ogromny szacunek w tym momencie. Naprawdę podziwiam!!!
A teraz Polska-do boju ;-)))

piątek, 24 czerwca 2016

Nowi przyjaciele


Nie zamierzam spędzić 8 tygodni leżąc na kanapie. Mimo gipsu chciałabym być choć trochę mobilna i wyjść czasem do ludzi, gdyż jestem typem towarzyskim bardzo. Poza tym trzeba też odwiedzać lekarzy. Mam więc teraz troje nowych najlepszych przyjaciół z którymi się nie rozstaję i którzy okazują się bardzo pomocni w tym gipsowym okresie. To moje dwie fumfele kule i mój ziomal wózek inwalidzki. Są the best :-) 
Wydawać by się mogło, że kule-obowiązkowe wyposażenie każdego tymczasowego inwalidy, to taki prosty w obsłudze sprzęt. Też tak myślałam, jak patrzyłam na to z boku z perspektywy osoby zdrowej. Ale jak przyszło co do czego to okazało się, że wcale nie jest tak łatwo, szczególnie gdy na twojej drodze pojawiają z pozoru niepozorne schody, które stają się z miejsca wyzwaniem, jakiego się nie spodziewasz. Zakwasy na rękach to standard, w końcu dźwigasz na nich ciężar całego ciała. Nogę zgodnie z zaleceniami lekarza powinnam mieć cały czas w górze, bo jak tylko ją opuszczam to staje się sina, puchnie i nagle przestaje się mieścić w gipsie, więc na kulach nie ujdę za daleko. Liczę na to, że ten stan minie za kilka tygodni i wtedy będę mogła robić większe dystanse z moimi psiapiółami ;-)


Tymczasem musiałam znaleźć jakąś alternatywę, aby pokonywać większe dystanse, ponieważ od jutra miałam zaczynać pierwsze rehabilitacje - pole magnetyczne, które przyspiesza zrost kości a więc mój priorytet. Normalnie droga do zakładu fizjoterapeutycznego to 20-30 minut marszu od domu, ale w tym stanie to już wydaje się hektar ;-) Więc co tu zrobić? Co tu zrobić? Autem nie pojadę, bo  to prawa noga, czyli od gazu. Odpada. O kulach nie przejdę tyle bo by mi chyba gips rozsadziło a przy okazji ręce by mi chyba odpadły. Nie wchodzi w grę. Rehabilitacje mam w godzinach południowych, kiedy wszyscy są w pracy i nie ma mnie kto zawieźć autem, mama nie prowadzi a Góra jest na tyle małym miastem, że nie mamy tu taksówek. I nagle olśnienie-znajomy znajomego ma wózek inwalidzki, który od jakiegoś czasu stoi nieużywany i zgodzili się mi go pożyczyć. (Z tego miejsca jeszcze raz dziękuję) Strzał w dziesiątkę :-) I tym sposobem stałam się szczęśliwym posiadaczem nowej niebieskiej strzały ;-)


Teraz tylko trzeba nauczyć się nim poruszać. I znowu jak patrzy się na ludzi, którzy takimi wózkami jeżdżą, to wygląda jak bułka z masłem. Jednak jak samemu znajduje się w takiej sytuacji, to już takie proste się nie wydaje. Ale wspólnymi siłami z mamą powinnyśmy dać radę. Pierwsza jazda testowa na krótkim odcinku pokazała, że jakoś tam idzie. Nauczyłam się skręcać, obracać, jechać z prędkością ślimaczą też. Założeniem było, że ja miałam jechać sama na prostej drodze, a po krzywych chodnikach, pod i z krawężników miała pchać mnie mama.


Tym optymistycznym planem, zadowoleni z siebie zakończyliśmy dzień. Ale jutro miało zweryfikować nasz optymizm...

czwartek, 23 czerwca 2016

Utrata niezależności

No i stało się...nigdy nie miałam nic złamanego więc był to dla mnie spory szok. Od dziecka byłam niezależna. Mama mi opowiadała, że gdy miałam kilka lat, to moim ulubionym stwierdzeniem było "ja siama" ;-) Taki po prostu ze mnie samodzielny typ. A tutaj nagle okazuje się, że sama to ja nie jestem w stanie zrobić nic tak naprawdę. Do tego dochodzi oczywiście ból złamanej nogi, więc wydawać by się mogło, że moja frustracja powinna być ogromna...
Ale nieeeee. Zadziwiająco do sytuacji podeszłam baaaardzo spokojnie, do dziś zastanawiam się dlaczego. Może dlatego, że byłam wypoczęta i zrelaksowana po urlopie. Nie wiem. Faktem jest, iż bardzo łatwo pogodziłam się z nową rzeczywistością, w jakiej przyszło mi żyć. 


 Lekarz w szpitalu w Giżycku po wykonaniu niezbędnych badań stwierdził u mnie złamanie kości strzałkowej prawej stopy, bez przemieszczenia, które podobno było ładne, o ile złamanie może być ładne :-) Powiedział mi, że będę 6 tygodni w gipsie, potem rehabilitacja. Moim pierwszym pytaniem jako aktywnego sportowca było-kiedy wrócę do sportu, na co lekarz odpowiedział że za kilka miesięcy. 
Po powrocie do siebie do Jeleniej Góry i wykonaniu bardziej szczegółowych badań diagnoza się jednak zmieniła. Okazało się, że złamanie nie jest wcale takie "ładne" bo z małym przemieszczeniem i w moim gipsowym buciku utknęłam na 8 a nie 6 tygodni. Dodatkowo lekarze bardzo dobitnie uświadomili mi, że po zdjęciu gipsu nadal przez kilka tygodni nie będę mogła chodzić samodzielnie, tylko o kulach bo noga będzie bardzo osłabiona. Czyli kolejny miesiąc z bani. A powrót do sportu a w szczególności do biegania będzie możliwy najwcześniej na pół roku. Pół roku!!!! Rozumiecie co to oznacza dla osoby aktywnej fizycznie. Prawdziwy dramat, tym bardziej że całe lato, na które miałam tyle planów, miałam teraz przesiedzieć w domu. Przesiedzieć ???? Siedzenie bezczynne to pojęcie mi obce. Ja nigdy nie miałam na to czasu, zawsze miałam tyle do zrobienia, praca, inne obowiązki, rodzina, znajomi no i sport, sport, sport :-) 
Autentycznie nie ruszyło mnie to. Z miejsca głowa zaakceptowała, że przez 3 miesiące będę uziemiona a o sporcie mogę pomarzyć dopiero za pół roku. Pogodziłam się z tym faktem, że ominie mnie wiele ciekawych rzeczy, jakie planowałam na okres wakacyjny-wypady w góry z przyjaciółmi, tradycyjny coroczny grill u Ziółka, bieganie, rower, wypady nad wodę i tzw. plażing, w końcu to lato :-) Ponadto miałam w planach kilka startów w półmaratonach biegowych, kilka fajnych imprez sportowych na oku a nawet szalony plan wyprawy rowerem z Jeleniej nad morze. Te plany jednak z oczywistych względów w swoim kalendarzu przeniosłam na przyszły rok a teraz stwierdziłam, że odpocznę wreszcie. 

Wmyśliłam sobie teorię, że nic się nie dzieje bez przyczyny. Musiało się wydarzyć wreszcie coś takiego, żeby moje zabiegane życie wreszcie się na chwilę zatrzymało, żebym wreszcie mogła przemyśleć swoje życie i może coś w nim zmienić. Obróciłam więc to negatywne wydarzenie w pozytyw. Nie zamierzałam bowiem zmarnować tych trzech miesięcy na leżenie i dla odmiany...leżenie ;-) Wiedziałam znając siebie, że wymyślę sobie alternatywę dla sportu. Ale jeszcze nie wiedziałam na tą chwilę co to będzie :-) 
Wróćmy jednak do utraty niezależności. To faktycznie był jedyny dyskomfort, poza bólem nogi, jaki odczułam. Musiałam po 15 latach przeprowadzić się do rodziców do mojego rodzinnego miasta 130 km od Jeleniej Góry, czyli family reunion :-) Sama bym nie ogarnęła się w Jeleniej, nie mogłam przecież prowadzić auta. Fajnie znów zamieszkać z rodzicami jak za dawnych lat, poczułam się trochę jak dziecko, ale zarówno rodzice jak i ja przyzwyczaili się do swojego trybu życia a tu nagle taka zmiana. Mały szok dla obydwu stron ;-) Wyjazd z Jeleniej oznaczał też ograniczony kontakt ze znajomymi i opuszczenie kilku imprez towarzyskich, ale od czego są telefony i internet w dzisiejszych czasach :-) Poza tym brak mobilności, bo poruszanie się o kulach tylko wydaje się takie łatwe. W rzeczywistości to bardzo duży wysiłek. Kto przeżył złamanie, ten wie. Nie możesz sobie wyjść tam, gdzie chcesz, nie możesz sobie nawet przynieść herbaty, którą sobie zrobiłeś. Takie małe rzeczy, na które wcześniej kompletnie nie zwracałam uwagi bo były po prostu naturalne. W takiej sytuacji człowiek jest uzależniony od drugiej osoby i to jest trudne do zaakceptowania. 
Podsumowując gips przewraca twoje życie do góry nogami. Ma swoje plusy i minusy. Oczywiście minusów jest więcej, niż plusów. Z gipsem można się nawet trochę zaprzyjaźnić ;-)